20 kwietnia 2007

Fatałaszki

Już niemal zapomniałam jak to miło czekać z drżącym oddechem aż dziecko odpłynie w objęcia Morfeusza. A potem przywdziać jeden jedyny fatałaszek i oddać się we władanie szaleńczej żądzy. Jest coś, co lubię, choć nie miewać za często okazji z tego korzystać. Nie lubię westernów, choć przepadam za atmosferą salonu i ówczesnego domu publicznego. Kobiety w zasznurowanych gorsetach, długich sukniach skrywających halki i trzewiki. I koniecznie zebrane i wyeksponowane piersi. No dobra, w wersji bardziej już pokojowej niż saloonowej piersi obrażone. Sutki sterczące tuż ponad krawędzią gorsetu. Bezwstydne i piękne, po prostu. Tak dawno już nie przywoływałam w pamięci tej postaci, że zapomniałam jak bardzo ją lubię. Jak bardzo lubię siebie w niej. Jak bardzo ona i ja to jedność.

Porzekadło mówi, że nie szata zdobi człowieka. Cóż, innego jestem zdania, czasami strój determinuje zachowania, reakcje, przyjemności. Może i nie każda szata, nie każdego zdobi człowieka. Ja lubię przywdziać coś, co dopełnia mojego nastroju i nasyca go emocją. Czasami po prostu lubię czuć się jak dziewiętnastowieczna dziwka. Tak jak wybiera się płytę do posłuchania, tak ja wybieram garderoby detale. I słucham ich, słucham, co dziś mi zagrają. Zagrały jak siedzący w kącie pianista stukający w rozklekotane klawisze przy wtórzę brzęku szkła i rubasznych dowcipów, zapachu prochu i alkoholu. Ech… rozmarzyłam się, a wszystko za sprawą niewinnie wyglądającego gorsetu. I cóż z tego, że nie zdołałam nawet dopiąć do niego pończoch, cóż z tego, skoro i tak dałam upust swoim emocjom. Słowa, które słyszałam, dłonie, które czułam zagnały mnie na bezkresny step przyjemności.

Był czas, że nie lubiłam ubrania, to był czas zachłystywania się nagością. Dziś lubię mieć coś na sobie… buty, pończochy, gorset, albo chociaż opaskę na oczach lub obrożę na szyi albo parę metrów sznura.

Brak komentarzy: