23 lipca 2006

Spinkowa historia czyli ostrożnie z fetyszami

Małe, srebrne drobiazgi, które tak lubię tym razem spłatały mi niezłego figla. Pod wpływem tych cacek zapomniałam o zasadach panujących w życiu publicznym. Ale po kolei.Dzień zapowiadał się na upalny, a sesja wyjazdowa zarządu na spokojną i senną. O ile pierwsza część zapowiedzi ziściła się co do joty, o tyle ta druga nawet w części. W zasadzie nie było jednego zagadnienia, w którego kwestii bylibyśmy zgodni. Wskaźniki, mierniki, definicje, mapa strategii, zbilansowana karta wyników i nad tym wszystkim jedna wielka wojenka słowna. Słońce pracowało ze zdwojoną siłą w przeciwieństwie do klimatyzacji. Temperatura na sali rosła podgrzewana i dyskusją, i pogodą. I nagle stało się coś, co zmąciło moją pewność siebie podczas argumentacji. W zasadzie to może nie zmąciło, ale zaczęło mnie bardzo rozpraszać.

Oto bowiem, tuż obok, męskie palce dotknęły spinek przy mankietach koszuli. To wystarczyło, żebym zamiast za wskaźnikiem na ekranie zaczęła wodzić wzrokiem za spinkami. Wstrzymałam oddech kiedy spinka została wyłuskana z otulających ją ramionami dziurek. I zobaczyłam ją taką obnażoną, dumnie prężącą i główkę, i stopkę. Ewidentnie śmiała się do mnie ta mała, srebrna diablica. Na szczęście moja prezentacja nie była dziś w agendzie, mogłam sobie pozwolić na niewielki spadek zainteresowania dyskusją. Wyjmowanie drugiej spinki trwało wieki, a ja czułam ten specyficzny ślinotok połączony z zaciśniętym gardłem. Starałam się nie tracić kontaktu wzrokowego z ekranem i wyświetlanymi na nim wykresami. Starałam się, choć przychodziło mi to nie bez trudu. 

Kiedy już obie spinki spoczęły złączone w miłosnych objęciach na twardym i wciąż jeszcze chłodnym blacie, wraz z promieniami słońca spłynęły na mnie stada motylków i zagnieździły się gdzieś w podbrzuszu. Spinki leżały wtulone w siebie, lubieżnie odbijając oblizujące je słoneczne języki . Wyciągnęłam palce. Musiałam. Te małe zbereźnice, aż się o to prosiły. Nawet jeśli widziałam, kątem oka, spojrzenie właściciela spinek niewiele mnie to obeszło. Dotknęłam ich palcami i zamknęłam zazdrośnie przed wzrokiem innych, we wnętrzu dłoni. Były chłodne, niemal oziębłe. Ale wystarczyło je trochę potulić, poprzesuwać między palcami, żeby odpowiedziały ciepłem. 

Nietypowa główka. Ciężki prostopadłościan o wyoblonych krawędziach, opleciony cienkim drucikiem. Subtelne piękno, niemal surowe, a jednak przyjazne. Musiałam się powstrzymywać, żeby nie zacisnąć dłoni w pięść, do bólu, do destrukcji, do naznaczenia. Uwielbiam ślady jakie zostawiają na skórze spinki, obrazkowe wyznania, odciśnięte pragnienia. Położone na czubkach palców spinki staczały się po wnętrzu otwartej dłoni niby od niechcenia. Staczały się wywołując kaskady dreszczy i suchość w gardle. Jakże bardzo musiałam się powstrzymywać, żeby ich nie polizać. Gdzieś tam w załamaniach metalu musiał zostać zapach i smak mężczyzny, który je nosił – mgiełka wody, kropla potu. A wszystko otoczone metalicznym posmakiem. Mieszanka, którą lubię i która mnie podnieca. Myśl o zapachu, o smaku wraz z kształtem wyczuwalnym w dłoni musiały doprowadzić mnie do szybszego bicia serca. Głośno wypuszczone powietrze zostało położone na karb panującej wokół temperatury. Ale ja wiedziałam, że nie tylko. Pożądanie wrzało we mnie domagając się spełnienia. Do końca spotkania zostało, w najlepszym wypadku, jakieś pięć godzin. Tyle nie mogłam czekać. Nie z tymi bestiami w dłoni.

Zmieniłam pozycję na krześle, usiadłam nieco bokiem, zakładając wysoko nogę na nogę. Tak, że mogłam bez przeszkód i zwracania niczyjej uwagi, skrywana przez blat stołu, dać sobie odrobinę przyjemności. Nie pamiętam kiedy ostatnio robiłam sobie dobrze tak przy ludziach. Najwidoczniej było to tak dawno, że zatarło się w mojej pamięci. Koncentrując się na tym, żeby nie podnieść spinek do ust, zaczęłam je przesuwać po udzie. Nadając tym samym rytm skurczom mięśni ud, które w tej pozycji zaciskały się dokładnie na wysokości łechtaczki. Kontakt z rzeczywistością przeszedł do historii. Teraz widziałam tylko swoją żądzę, którą zaspakajałam własnym ciałem i odrobiną metalu. Ileż dałabym wówczas, żeby móc czuć te sunące metaliczne kształty na nagiej skórze. Na samą myśl poczułam skurcz wewnątrz ciała. A dłoń turlająca spinki zawędrowała aż na pośladek. Kątem oka kontrolowałam sytuację na ekranie i próbowałam rejestrować słowa prelegenta, ale to było takie trudne w obliczu nadciągającego spełnienia. Zamarłam w bezruchu, żeby panować nad dźwiękami, choć nie jestem pewna czy nie wyrwało mi się jakieś cichutkie skamlenie. Zaczynała się fala drgań i rozkosznego ciepła, rodziła się gdzieś pod kręgosłupem i już czułam, jak nadchodzi.

I właśnie wtedy poczułam to, czego brakowało tej idealnej kompozycji – dotyk męskiej dłoni. Już chciałam otworzyć usta i wyprężyć się pod palcami. Kiedy usłyszałam konspiracyjny szept
- Wracaj na ziemię…
Tym jednym zdaniem odebrał mi oddech, szarpnął duszą i wypędził ja z raju. Jednym zdaniem! Mężczyźni – cholerni barbarzyńcy. Musiał widzieć jak wspinam się na krawędź świadomości, musiał to widzieć, ale nie musiał mi przeszkadzać. Wredota. I jeszcze mała gonitwa myśli czy zrobił to, żeby mi pokazać, że mnie przyłapał na gorącym uczynku? Czy może chciał mi pokazać, że może bezkarnie zabrać mi MÓJ orgazm? Gówniarz!
- Moje spinki – wyszeptał i wyciągnął otwartą dłoń.
Już nie maiłam wątpliwości. Zabrał mi wszystko czego w tej chwili pragnęłam i spinki, i spełnienie. Arogancki gówniarz! Kiedy składałam w całość moje rozedrgane atomy nachylił się w moją stronę i szelmowskim uśmiechem szepnął
- Ciepłe. Ciepłe, ale nie mokre.
Bezczelny, arogancki gówniarz – pomyślałam patrząc jak chowa spinki do kieszeni teczki. Bezczelny… arogancki… Właśnie tak go nazwałam.

Przez resztę spotkania myślałam już tylko o tym, jak opowiem całe zdarzenie Panu Mężu po powrocie do domu. Jak zapyta mnie o każdy szczegół, o słowo, o pozę, o ruch. Jak wbrew sobie stanę się wilgotna na samo wspomnienie tego zajścia. Jak w końcu doczekam się zasłużonej kary za zachowanie, które nie przystoi dobrze ułożonej suce. Za samowolne dążenie do spełnienia. Ale tak to już jest z fetyszami, jeśli są w zasięgu stają się pryzmatem rozszczepiającym światło w tęczę kolorów. A przecież wiadomo, nie od dziś, że na końcu tęczy jest skarb.

Brak komentarzy: