31 grudnia 2007

Paranoja technologiczna

Oszaleć można z tym "nowym, lepszym" panelem administracyjnym. No, bo jak nazwać sytuację, kiedy połowa napisanego tekstu z bliżej nieokreślonej przyczyny nie raczy się wyświetlić?? Kombinacje alpejskie ze zmianą korou czcionki aż się nóż w kieszeni otwiera. Zaglądam na stronę główną, a tam jakaś nibydebata na tematy od czapy! I to w imię tego, pseudopostępu? Nie dość, że spaprali portal robiąc go bezpłatnym to jeszcze zamienili sprawnie działające, proste mechanizmy na wydumane nie-wiadomo-co, które na dodatek nie działa jak powinno. Wpisanie urla jak pan bóg przykazał nie jest strwne dla tego nowego powalonego panelu, konieczne jest użycie ikonki, która działa jakby chciała i nie mogła. W sumie to przeniesienie się na inną platformę ma w tej chwili coraz więcej sensu. W końcu czy uczyć się nowych klocków tu czy gdzieś indziej jeden czort. Gdybym tylko miała pewnośc, że przeprowadzka nie wywali w kosmos całego archiwum zrobiłabym to bez wahania. Wkurzyli mnie ci tutaj na maxa.

30 grudnia 2007

Wladimir Fernandes Junior

Jedne z najpiękniejszych aktów, jakie kiedykolwiek widziałam. Z mistrzowskim wyczuciem nakreślona granica między ciałem na pierwszym planie i rozmytą, drugoplanową, ulotną duszą. Aksamitna gładkość skóry niezmącona nawet jednym drżeniem od chłodnego oddechu wiatru. Emanująca ciepłem doskonałość kryjąca się przed łzami chmur pod delikatną powłoką parasola. Przemykając między nimi, uciekająca. Odziane w idealnie czarne pantofelki stopy wystukujące bicie serca na kocich łbach. Zachłanne sięganie murów – jakby te mogły stanowić osłonę, azyl. Skulone ciało – miękkie i soczyste w kontraście z chłodnym i śliskim brukiem i chropowato niedostępną ścianą obcego budynku. Niechciane. Niezauważone. Aż proszące się, żeby wziąć je w ciepłe dłonie, otulić oddechem, zaróżowić wargami. Przepiękna, poetycka słodycz. Parafrazując strofę z Fortepianu Szopena Norwida - Ideał, Który Sięgnął Bruku… Sięgnął i oparł się nieczułemu, zimnemu kamieniowi.
A wszystko to za sprawą Brazylijczyka o rosyjskim imieniu - Wladimir Fernandes Junior




29 grudnia 2007

Około-po-świąteczno-rodzinno-popularnonaukowo

Zawsze wydawało mi się, że potrafię tego uniknąć, ale niestety byłam w błędzie. Przychodzi taki dzień, że człowiek zostaje obdarowany najbardziej popapranym prezentem w życiu i słowo prezent traci swoje pozytywne konotacje. Przestaje być miłą niespodzianką albo też z dawna oczekiwanym drobiazgiem. Staje się czarną rozpaczą w najgorszym z możliwych wydań. Tym bardziej, że ten, kto go ofiarowuje robi to ze świętym przekonaniem dobrze spełnionego obowiązku. Do jasnej cholery lepiej odpuścić sobie niż dawać coś, co nie wywoła jednej pozytywnej myśli. Szlag. Błee. Przy okazji kina familijnego spotkałam się dziś z pytaniami z zakresu rozmnażania homo sapiens. A to spora sztuka odpowiedzieć w jednym zdaniu siedmiolatce co to jądra, pochwa, obrzezanie i dlaczego kobieta która rodzi mówi, że to boli. Ja mogę bez problemu i to nawet dość dokładnie, ale nie w jednym zdaniu! Jak dla mnie temat wymaga poświęcenia mu nieco więcej uwagi. Nie mniej jednak chyba się udało. Co prawda wyjaśnienie istoty obrzezania zaskutkowało pytaniem czy dziewczynkom też się to robi. No i tu się zawahałam, bo w pierwszym odruchu odpowiedziałam, że nie, ale po chwili zastanowienia pomyślałam o klitoridektomii. A tu trzeba byłoby o uwarunkowaniach kulturowych i geograficznych - sorry, nie da się w jednym zdaniu. Więc póki co wersja skrócona.

Świat się zmienia. Ja w jej wieku nie słyszałam nawet słowa obrzezanie, nie mówiąć o tym, że do dziś nie widziałam na żywo (znaczy efektu, zresztą procesu też nie, ale to mnie mniej interesuje). Przetworzenie fizjologii i anatomii płciowej na wersję dla siedmiolatków to spore wyzwanie. Tym bardziej, jak się ma w pamięci, że wyjaśnienie pięciolatce terminu cesarskie cięcie zaskutkowało zabawą w inscenizację w/w kilka dni później, w przedszkolu. Wolałabym nie wylądować u dyrektora na dywaniku za analogiczne przedstawienia szkolne na temat klitoridektomi. Powiedzenie ‘obyś cudze dzieci uczył’ to nic w porównaniu z uczeniem własnej pociechy. Trzeba się pięć razy nad każdym słowem zastanowić.

25 grudnia 2007

Wspomnienie twoich rąk

Kiedy wspomnę pieszczotę twych rąk
nie jestem już dziewczyną
która spokojnie czesze włosy
ustawia gliniane garnki
na sosnowej półce
Bezradna czuję
jak płomienie twoich palców
zapalają szyję ramiona
Staję tak czasem
w środku dnia
na białej ulicy
i zakrywam ręką usta
Nie mogę przecież krzyczeć

Małgorzata Hillar

Są takie wspomnienia, które chciałabym na wieczność zatrzymać w zakamarkach pamięci. Są takie dotyki, które równie mocno chciałabym wyrwać z korzeniami z miejsc, w których tkwią. Te same dłonie potrafią wykreować tak różne doznania…
Czy gdybym pozbyła się niechcianych przebłysków czasów minionych byłabym szczęśliwsza? A co, gdybym wraz z nimi utraciła te, których tchnienie po prostu mieć muszę? Nie warto. Tylko dlaczego tak trudno jest zapomnieć…
Staje czasami wśród ludzi mijających mnie i zasłaniam usta. To takie ludzkie. A może bez tego, co boli byłabym mniej ludzka?
Niech wspomnienia tych wszystkich dotyków, które rozpalały żądze zasłonią te mniej pożądane. Właśnie tak – do pierwszego szeregu poproszę Palce, Dłonie i Usta, które potrafią przenosić góry, zatrzymać czas i tworzyć magię. Gdziekolwiek się znajdą. Karuzela wspomnień niech wiruje.

22 grudnia 2007

Pobożne...

Od Mikołaja, bynajmniej nie świętego, poproszę duże pudło wolnego czasu i kochankę pod choinkę. No dobra, niech będzie jeszcze rózga do pełni szczęścia.
Perspektywa końca roku trochę mnie zniechęca do życia, chciałabym włączyć pauzę, albo przelecieć ten kawałek na zwolnionych obrotach. Zanim się otrząsnę z nawału pracy miną i święta, i sylwester, i moje urodziny. Tak, tak, złapię pierwszy oddech gdzieś koło walentynek dopiero.

21 grudnia 2007

Christmas party

Fraza, która za czasów korporacji nabrała odcienia obowiązku, a za czasów fabryki obowiązku do kwadratu (tyle, że w fatalnym kiczowato-wieśniackim wyglądzie). Wczoraj przywrócony został jej pierwotny charakter. Oczyszczona ze sztuczności, blichtru przerośniętego ego organizatorów, pompatyczności i łaski zarządzających została tym, czy była pewnie kiedyś w pierwotnym zamyśle. Z pracowniczej/ firmowej wigilii czy anglezowanego christmas party zostało to, co najlepsze – party. Zamiast sztywnej i nadętej ‘zasiadanej’ kolacji z przemowami, pseudokonkursów organizowanych przez wyspecjalizowanych ‘wodziryjów’ trzy razy W – Wolny parkiet – Wolny mikrofon – Wolny bar. Ludzie potrafią się bawić, oj potrafią – wystarcz im nie przeszkadzać.

No, nie powiem była część oficjalna, ale tak przyjaznej oficjalności życzyłabym sobie zawsze. Było wręczanie nagród (taka branża – wciąż jeszcze się do tego nie przyzwyczaiłam), ale były też słowa uznania, wywołanie z ‘imia i nazwiska’, cmok w mankiet i róża dla tych, o których się zazwyczaj nie myśli czy tak zwanych służbach pomocniczych kosztotwórczych – księgowe, sekretarki, recepcjonistki. Dziewczyny wzruszone do niemożliwości, Prezio urośnięty też do niemożliwości. Grunt, że było miło.

A potem już tylko pogaduchy, drinusie, tańce i śpiewance. Serio doskonała impreza. Lokal – palce lizać (nie wiem tylko dlaczego w toalecie były ostrzeżenia proszę się nie wychylać wiszące na atrapach okien, no ale co kraj to obyczaj). Ubawiłam się serdecznie. A gremialnie chóralne wykonanie „Baranka” w charakterze karaokowych szranków przejdzie chyba do historii. Tak czy owak zachrypnięta jestem, a i owszem. Do biura dotarłam około 10 a i tak byłam jedną z pierwszych. Delikatny ‘afterek’ przy kuchennym stole, na którym królowały wynalazki uzupełniające elektrolity trwał prawie do dwunastej. Ale w miłym towarzystwie to i kac nie straszny. Czego i innym życzę.

15 grudnia 2007

Pędzel miłości

"Pędzel miłości. Penis – życie i twórczość" autorstwa Bo Coolsaet’a

Jeden z nielicznych przypadków, kiedy o sprawach ogólnie nazywanych „tymi sprawami” autor opowiada nie tylko w sposób przyswajalny dla zwykłego człowieka, ale wręcz bardzo zajmująco. Ciekawa jest już formuła książki – nie monolog przeładowany terminologią medyczna, nie felietony, ale korespondencja faksowo-listowa oraz zapisy rozmów. Tak, właśnie dialog między dwoma mężczyznami, z których jeden jest klasycznym posiadaczem i użytkownikiem penisa, a drugi dodatkowo uznanym urologiem. Forma pytań zadawanych przez użytkownika, jego drążenie tematu sprawia, że temat wciąga zarówno udzielającego odpowiedzi, jak i czytelnika.

Kopalnia wiedzy na temat anatomii. Nigdy nie przypuszczałam, że do erekcji ‘przykłada palce’ aż tyle mięśni. Bo to i dźwigacz jądra, i mięsień opuszkowo-jamisty, i kulszowo-jamisty, i opuszkowo-gąbczasty. Przede wszystkim jednak informacja na temat ćwiczeń mięśni przepony miednicy (taki odpowiednik kobiecego Kegla). Krótko mówiąc jak wykorzystać korki na ulicach do efektywniejszego korzystania z własnego sprzętu , a docelowo zwiększenia zadowolenia z seksu zarówno penisoposiadacza jak i jego partnerki czy partnera. Opowieści o fascynującej (moim zdaniem) fizjologii wytrysku – odruchy warunkowe i bezwarunkowe zadające kłam teoriom powstrzymywania wytrysku siła woli (zwłaszcza metodą myślenia o czymś innym i aseksualnym). Co można, to można, ale na odruchy bezwarunkowe nie ma mocnych – czysta żywa fizjologia. Garść informacji na temat tego komu i do czego prostata potrzebna. I wiele innych ciekawostek.

Formuła książki pozwala połknąć ją niemal za jednym zamachem ze względu na swoją lekkostrawność. Interesująca z punktu widzenia kobiety, ale facet znający swojego penisa ‘od małego’ znajdzie tu informację, które go zaskoczą.



14 grudnia 2007

Prezentem w blog

No i zaczyna się nauka na nowo, bo się adminom usprawnień zachciało. Niby wiem, że postęp i te rzeczy, ale jeśli chodzi o techniczną stronę pisacielstwa to wolę wiedzieć co się gdzie znajduje i jak działa. A tak będę zmuszona parę razy kliknąć tu i ówdzie zanim się rozeznam w nowej wirtualnej rzeczywistości. Mam tylko cichą nadzieję, że w tym przypadku lepsze nie będzie wrogiem dobrego. Nie ma co narzekać – zakasać rękawy i do zapoznania się z nową materią odmaszerować. Na razie widze, zednia czcionak nie jest możliwa do używania niestety, a jednicześnie w ramach udogodnień za każdą notką konieczne jest ustawianie czcionki. No dla mnie bomba - przepadam za uszczęsliwianiem na siłę. Zamiast takich pierdół dołożyliby edytor wyłapujący brakujące ogonki w ęćkach i ąćkach. Wrrrr.

6 grudnia 2007

Dzięcioł raz!

Co zrobić kiedy w wieczór przed imprezą człowiek staje przed wyzwaniem jak zrobić strój dzięcioła w dwie godziny i to z niczego? Recepta jest prosta. Wystarczy wyciągnąć wszelkie ścinki lacki w kolorach czarnym i czerwonym oraz innych gumowanych tkanin i pokombinować. Przy pomocy maszyny do szycia, gumy, zszywacza i białej bluzki z kapturem wyjdzie dzięcioł jak się patrzy. Całe szczęście, że nie spadł na mnie dziób bo tego się raczej z fetyszowych materii popełnić nie da (miałam koncept, żeby wykorzystać coś z różowego winylu, ale jakoś tak za bardzo przypominało to inną część ciała, w dodatku taką, której dzięcioły raczej nie posiadają w tym rozmiarze). Ciekawam bardzo jak się ptaszysko udało i jak na scenie wyglądać będzie.

============

utaszz 2007-12-11 22:43:36 83.16.76.2 unknown
Jezusicku, fetyszowy blyszczacy dzieciol! Marzenie kazdego fotografa przyrody. Pozdro.

29 listopada 2007

Niedoczas

Prawie mi to przez gardło przejść nie chce, ale chyba w końcu muszę to powiedzieć. Ugryzłam więcej niż mogę zjeść i chyba zaczynam się lekko dławić. Doba za cholerę nie chce się rozciągnąć a szanowny ‘oryganizm’ zbuntował się nie chce funkcjonować w modelu 4/24. A mnie szkoda jest czasu na sen. Zwyczajnie zasypiając czuję jak tracę czas, bo przecież tyle jest jeszcze do zrobienia. Reaktywowałam wannoczytanie, książek całkiem spora porcja czeka na przeczytanie (nauczka – nie nabywać w jednym czasie wielu książek, bo zaczynam każdą po trochu). Ostatnio wpisałam na listę kolejnych parę pozycji i zamierzam w związku z tym nawiedzić bibliotekę. Przerywnikiem jest literatura tematyczna reklamowo-netowo-optymalizacyjna (akurat na szybką kąpiel w wannie). A swoją drogą to jakby mi kiedyś przyszło do głowy popełnić jakość pracę naukową o tematyce erotyczno-seksualnościowo-fetyszowo-artystyczno to mogę to zrobić niemal z marszu. Moja osobista biblioteczka (w tradycyjnym rozumieniu tego słowa) oraz zbiory elektroniczne wszelakich materiałów są pokaźne. Nie, żeby stwierdzić mam już wszystko ale raczej mam już listę wszystkiego, co napisane na temat zostało. Bibliografia jak ta lala (łącznie z pozycjami opatrzonymi komentarzem – nie dotykać gniot!). Gdyby przymus ekonomiczny nie determinował konieczności świadczenia pracy najemnej w wymiarze czterdziestu procent doby to oddawałabym się studiom dla przyjemności samego zgłębiania tematów. Tak to już jest z tą moją ‘skazą’ lubię się uczyć. Wiedzieć więcej. Człowiekiem renesansu być, oj tak… Może kiedyś, w następnym życiu.

27 listopada 2007

Zamek uciech z pejczem i obrożą - po polsku

Wiele hałasu o nic - impreza się nie odbyła, była zaplanowana na lato 2005 roku a dziś się niektórzy podniecają bo ktoś, gdzieś, przypadkiem znalazł w sieci stronę z informacją o klimatycznej imprezie. Zainteresowanych tematem odsyłam do artykułu.Żenujące robienie sensacji i to bez powodu. I jeszcze jakiś niezrozumiały "patriotyzm lokalny", że takie "świństwo" odbywać się miało w "naszej" miejscowości. W efekcie całkiem przyjemne wnętrza zostały starcone na wieki dla klimatycznych celów :(. A oto i powód całego "skandalu" - polska strona z informacją o imprezie Sadomasoneria Party.W tej sytuacji nie ma się co dziwić, że później wynajęcie dobrego lokalu na klimatyczną imprezę graniczy z cudem. Dla świętego spokoju właściciele odmawiają. A jeśli impreza jest zamknięta to nikomu nic do tego, co się na niej dzieje. Nie ma przypadkowych gapiów, goście wiedzą w jakim celu na taką imprezę się wybierają. Niestety, wygląda na to, że długo jeszcze w tym kraju nie doczekamy się jawnie reklamowanej, dużej imprezy w klimacie fetysz/ bdsm choćby takiej jak londyński doroczny Skin Two Rubber Ball.

9 listopada 2007

Bajkowo...

Przyszło mi do głowy, żeby jednak reaktywować koncepcję bajek dla dorosłych, którą obmyśliłam przy okazji planowania pokazów imprezowych. Co prawda w innej nieco konwencji i technice innej ale zamysł pierwotny pozostaje bez zmian. Co więcej – aktualna brana pod uwagę technika pozwoli na eliminację tych ograniczeń, które wynikały z pokazu na żywo, a przede wszystkim dzięki montażowi pozbędzie się dłużyzn. Pozostaje jeszcze pytanie czy koncepcja się spodoba realizatorom, ale tego dowiem się niebawem. Tak czy owak bajkowa koncepcja wydaje się być przywrócona do życia.

8 listopada 2007

Jacques Callot - szesnastowieczny perwers

Jacques Callot urodził się w 1592r. w Nancy, w Lotaryngii, gdzie także zmarł w wieku 43 lat. Pochodził z prominentnej rodziny, jego ojciec był mistrzem ceremonii na dworze księcia. Tę znajomość protokołu wykorzystywał często w opisach własnej osoby towarzyszących jego pracom. Podczas pobytu we Florencji w latach 1612-1621 uczył się technik malarskich. Wkrótce stał się niezależnym malarzem, rysownikiem i grafikiem pracującym na dworze Medyceuszy. W 1612r. powrócił do Nancy, gdzie pozostał do końca życia. Publikował głownie w Paryżu, ale jego prace były znane w całej Europie. Jednym z kolekcjonerów prac Callota był Rembrandt.

Callot jest zasłużony dla sztuki graficznej, zasłynął przede wszystkim swoimi rysunkami i akwafortami przedstawiającymi sceny fantastyczne, odrealnione i zaskakujące. W swoich pracach oddawał realia czasów mu współczesnych uwieczniając sceny zwykłego życia wiejskiego, pijaków, żołnierzy, Cyganów czy żebraków. Nie stronił także od scen dworskich, które choć pełne realizmu oddającego cielesność zaskakiwały swoją kompozycją. Trudno jednoznacznie ocenić czy prace miały charakter potępiający w stosunku do rozpustnego życia jakie pokazywały, czy wręcz przeciwnie – wyrażały fascynację, a może i zachwyt. Jedno jest pewne trudno o równie obszerną i różnorodną kronikę epoki.
Jego dorobek jest przekrojom przez chyba niemal wszystkie kategorie opisane w katalogu dewiacji i wszelkich możliwych kombinacji płci i ilości uczestników. Od klasycznego jeden na jeden, przez figle z osobą duchowną po grupensex.












Do tego całkiem pokaźny zestaw s/m z chłostą w roli głównej







Sceny grupowe nie poprzestają na klasyce, uwiecznione ołowkiem zostały damsko-męskie przekładańce i ciągi w rodzaju szeregu wzajemnie kopulujących królików. Nie stroni także autor od stosunków międzyudowych z młodymi mężczyznami, a także elementów związanych ze śmiercią. Autor nie przejawiał zahamowań jeśli chodzi dobór tematyki swoich prac, nieprawdaż? Nie łatwo jest dotrzeć do tch bardziej kontrowersyjnych prac, ale jest to możliwe.

2 listopada 2007

Adoracja

Z mych pocałunków szata twej nagości,
Z warg moich na niej purpurowe róże,
W które cię stroić nigdy się nie znużę,
Tknąć ciebie kwiatom broniąc w ust zazdrości!

Z zachwytów moich kadzidła wonności,
Co owiewają cię w uwielbień chmurze!
Z dumy mej tobie stopień i podnóże,
I hołdowniczy kobierzec miłości!


Na swojej skroni twoje stopy noszę
Jako niewolnik pełne kwiatów kosze...
Ugięty klęczę i powstać się boję!

Na czole stopy twoje obnażone
Dzierżę jak żywych klejnotów koronę,
Bo na twych stopach chodzi szczęście moje!

Leopold Staff



Jest Staff jednym z tych facetów, którzy, w moim mniemaniu, posiedli dar czarowania słowem. Ze słów prostych i znanych potrafi wyczarować ażurowe cacko z kunsztownym wzorem, w którym każdy, co zechce, zobaczy. Doprawdy słodko jest wspinać się po stopniach słów odkrywając z każdym krokiem ich nowe znaczenia. Kiedyś, dawno Adoracja była pięknym erotykiem. Po prostu. I tyle. Chwilą uniesienia zapisaną literami, chwilą uniesienia odczytywaną z liter, chwilą uniesienia, którą sobie zagarnęła moja zachłanna dusza. Dziś, kiedy bagaż doświadczeń większy już na moim grzbiecie się uskładał umysł każe mi inaczej odczytać dwie ostatnie strofki. A stopy na czole postawione i klęczącą postać nie tylko w kategoriach metafory odczytać, ale i wprost. Ciekawe doświadczenie czytać dziś, coś, co pamięta się z dawnych lat. Czytać i odczytywać zaskakująco inne treści.

1 listopada 2007

Kobiety widziane okiem Barbary Cole

Kim jest Barbara Cole? Po pierwsze modelka, w każdym razie jako nastolatka. Rzuciła szkołę po to, żeby poszukać tego, co chciałaby w życiu robić. Znalazła ją fotografia. Tak, to dobre określenie dla kogoś, komu zaproponowanie redaktorowanie w związanym z modą magazynie. Tak, czy owak szlifowała warsztat, żeby już niebawem móc powiedzieć - po drugie fotograficzka. Własne studio, praca dla telewizji, reklama (pokaźna lista poważnych klientów na koncie), ale jednocześnie ciągła potrzeba zmian warsztatu. Tak więc łączy fotografię z malarstwem – w formy zarówno odseparowane od siebie jak i przenikające się na jednej pracy. Urzekły mnie jej prace z aktualnie trwającej w wystawy w Iris Galery, Great Barrington w Massachusetts a zatytułowanej Painted Ladies.

Kobiety w tych pracach są takie jakie bywały na przestrzeni wieków – eterycznie piękne. Są takie jakie bywają dziś – chłodno niedostępne. Po prostu kobiece. Nagość odziana w przezroczyste muśliny i organzy, zatrzymane wspomnienie lub marzenie. Niecodzienne i zaskakujące zestawienia – choćby kobieta przy barze…



Gorąc ciała zestawiony z zimną, chropowatą powierzchnią ściany…



I tylko ciepła w barwie i fakturze drewniana podłoga łagodzi to poczucie chłodu, bo przecież nie ółprzezroczysta suknia…


Krocząc po miodowym drewnie gubi gdzieś swoją śnieżną szatę. Ta, którą próbuje się okryć ma teraz barwę wina i jak wino spływa po ciele, ucieka…



Ale wystarczy położyć się i przymknąć powieki, żeby niczym wino owładnęła całym ciałem, rozgrzewająco pulsując pozwala śnić podświadomości przytulonej do wyrazistej, ciepłej tapety…




Śnić o objęciach przepastnej sofy, bezpiecznej jak ramiona, których jeszcze brak…



A które pojawić się mogą wprost niespodzianie…

29 października 2007

Prowadź mnie...

Emocje pulsujące w słowach. Bez zbędnych wulgaryzmów i natłoku nieprawdopodobnych zdarzeń. Płynnie i z gracją poprowadzona narracja. Umiejętnie użyte echo reminiscencji. W przeciwieństwie do kilku innych tekstów tej autorki, nie ma tu wprost opisów zdarzeń przeszłych, a jedynie odniesienie wskazujące na to, że coś dzieje się w podobny czy identyczny sposób, jak wówczas. Ta wspominana przeszłość nie jest dokładnie oznaczona, jedynie ogólne określenie wskazujące na coś, co łączyło bohaterów jakieś dwa lata temu. Dzięki temu unika się powtórnych opisów. A jednak zachowania, reakcje, pozy wskazują na daleko idącą zażyłość w przeszłości, podobnie jak fakt, że oboje, w sposób naturalny wcielili się w role, które kiedyś już obrali. Zaryzykuję twierdzenie, że tekst ten jest parafrazą wyświechtanego nieco porzekadła – stara miłość nie rdzewieje. Czasami wystarczy słowo, gest, osoba, żeby wspomnienia stały się rzeczywistością. Są emocje, o których się nie zapomina. Emocje, które można zagłuszyć, wcisnąć na dno duszy i umysłu, ale one nigdy nie odchodzą, nigdy nie umierają. Dla mnie to właśnie jest najważniejsze przesłanie, które z tego tekstu. Dla takich chwil warto kolekcjonować wrażenia, choćby takie, które naznaczone są śladem obroży i rysunkiem rzemieni. Doskonale zbudowany nastrój, aż się chce powtórzyć Prowadź mnie...

28 października 2007

Albert Einstein

"Jest dla mnie zaiste zagadka, dlaczego ludzie traktują swą pracę tak piekielnie poważnie. Dla kogo? Dla siebie? Przecież wkrótce nas tu nie będzie. Dla rodziny? Dla potomności? Nie. Zatem zagadka pozostaje zagadką."

Albert Einstein

I tu przyłączam się do uczonego - także nie rozumiem. Mimo, że doświadczam tego, wciąż i wciąż na nowo.

============
Bornagainst 2007-10-30 15:55:51 195.33.129.150
Ja moją przestałem traktować w ten sposób. Nie ma to zupełnie sensu. Szkoda energii i czasu na stawianie jej na piedestale.

Obudzić się z ręką w…

Wyspana. Dwanaście godzin plus jedna ekstra z przestawiania zegarka. To tyle, ile było mi potrzeba. Właśnie tyle, żeby nad ranem (czy może lepiej przed południem) zagościł w mojej głowie sen piękny i mokry. Resztki snu zmagające się z kroplami jawy, przepięknie „wyświetlony” w podświadomości film, który przynosi podniecenie. W końcu dałam możliwość tworzenia mojej podświadomości. Już zapomniałam, jakie to może być przyjemne. Nie planować, nie układać po prostu być i czuć. Czuć jak narasta, jak pręży się do skoku, jak wypływa pulsująco – moje pożądanie. I śpiąca dłoń Pana Męża zaciągnięta w to grzęzawisko namiętności, ciepłe i zachłannie mokre. I zwierzęce zaspokojenie. Prędkie, dzikie, pierwotne. Bezgłośne i władcze. Rozkoszne wprost. Z rozrzewnieniem wspominam czasy, kiedy takim stanem wyspania witałam każdy weekend. A teraz? Teraz za dużo pracuję. Zdecydowanie za dużo.

18 października 2007

Biurowce i kobiety

O fascynacji jednymi i drugimi wcale nie trzeba mi przypominać. Wystarczy, że przekraczam próg szklanych ścian i zmienia się optyka świata. Uwielbiam kobiety w windach. W krótkich spódniczkach i dopasowanych żakiecikach, filigranowe niczym porcelanowe laleczki. Mniam. Czasami jeszcze do tego pachną tak, jak lubię.Wczoraj, w wąskim korytarzyku toalety spotkałam lalkę, która dwa tygodnie temu rozpaliła mi zmysły do czerwoności. Kurtuazyjna rozmowa – rozpoznałyśmy się momentalnie. Przechodząc obok delikatnie ocierała się o mnie z powodu ciasnoty korytarzyka zapewne (choć wolałabym inny powód), aż miałam ochotę skubnąć ją w karczek. Mrrrauu. I jak ja mam potem prowadzić rozmowy? I to do tego z facetem?? Zdecydowanie mały problem logistyczny jest w realizacji zamierzenia pod tytułem filigranowa brunetka w biurowcu w godzinach, kiedy mam odrobinę wolnego czasu (tak mniej więcej między o1.30 a 02.30). Pozyskam trochę wolnego czasu ekstra, może być lekko używany (najchętniej w godzinach biurowych). W takiej sytuacji łatwiej i o biurowiec, i o ciasteczko na deser. Czego sobie i innym życzę.

12 października 2007

Chemia i fizyka w relacjach międzyludzkich

Dobrze, że to już piątek – ledwo dotrwałam do niego. Tydzień zdecydowanie zbyt obfity w zdarzenia. No podsumujmy. Jedna awantura piętrowa z poleceniem nielojalności i okraszona mieszaniem z błotem mojego pryncypała (klasyka gatunku jak nie należy rozmawiać z podwładnym w dodatku cudzym). Fontanna pobożnych życzeń i odpryski przerośniętego ego, a przede wszystkim klasyczny przypadek upadku moralności i dowód na zerowe umiejętności kreowania relacji międzyludzkich. „Menadzeryzm” na poziomie mniej niż zero. Błeee, jeszcze mnie trzęsie na wspomnienie tego spotkania. Potem jeszcze kubełek zażenowania kiedy człowiek się zjawia na spotkaniu w sprawie A i od obecnych dowiaduje się, że ‘spotkaliśmy się dzisiaj, żeby omówić sprawę… B…” Szok! Zapomniałam nadmienić, że sprawca zamieszania… nie pojawił się na spotkaniu. Wpuszczona w kanał. Nic dodać nic ująć.

Bezpośrednio z państewka wojny podjazdowej popędziłam na inne zupełnie spotkanie. Termin i miejsce umówione od tygodnia. I… muka proszę szanownych, mistrzostwo świata. Wszystkim, którzy planują jakiekolwiek spotkania w warszawskim hotelu InterContinental zdecydowanie odradzam, może się zdarzyć, że druga strona otrzyma w recepcji informację – taka osoba/ firma u nas nie występuje. Szokujące, ale prawdziwe. Na moją prośbę o poinformowanie osoby o moim przybyciu dowiedziałam się, że taka osoba nie przebywa w hotelu. Szok numer dwa. Jeśli dodać do tego fakt, że ‘przegenialna’ sieć Era po raz kolejny obdarowała mnie serią dziwacznych komunikatów w trakcie próby dodzwonienia się na angielską komórkę (abonent czasowo niedostępny/ abonent nie korzysta z tej usługi/ w połączeniach międzymiastowych nie należy poprzedzać numeru cyfrą zero itp.) to groza zajrzała mi w oczy. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności mój interlokutor stojąc na galerii dwa piętra wyżej rozpoznał mnie i pofatygował się do holu. Jak wykazał praktyka dla chłopca w recepcji jedynymi gośćmi hotelu są ci, którzy wynajmują pokoje. Jeśli zaś wynajmujesz salę konferencyjną to NIEISTNIEJESZ w świadomości recepcji głównej, ani jako nazwisko ani jako firma. Reasumując odradzam umawianie spotkań biznesowych w tym hotelu istniej duże ryzyko, że druga strona może nie dotrzeć z powodu niekompetencji recepcjonisty.Po tak nerwowym wstępnie samo spotkanie miało rewelacyjna atmosferę, doskonałą chemię i na dodatek realnie przybliżyło mnie do celu. Ciąg dalszy w przyszłym tygodniu.

Nazajutrz kolejne spotkanie (na ubiegłotygodniowe rozmówca nie dotarł bo utknął w korku). Tym razem choć oferta całkiem atrakcyjna nie wzbudziła we mnie emocji. Zabrakło chemii, a na samej fizyce pojechać się nie. Znaczy jestem na shortliście i pewnie spotkam się z wierchuszką u klienta, ale jakoś nie czuję tego, nie widzę siebie w tej organizacji. W sumie ta rozmowa nie wniosła żadnej wartości dodanej, w przeciwieństwie do wczorajszej. Ot – headhunter jeden z wielu.

Jeżeli wszystkie plany przyszłotygodniowe wypalą to czeka mnie kalendarz naładowany po brzegi. Pożyjemy zobaczymy. I tym optymistycznym akcentem witam obrzydliwie pochmurny i deszczowy dzień, jego jedyna zaletą jest fakt, że na imię mu piątek.

6 października 2007

Interview

Miałam smaczny sen o wczorajszej brunetce. Bardzo smaczny. No, co ja poradzę, że ten kolor włosów mnie urzeka. Nawet pokój był ten sam, w którym ją widziałam w rzeczywistości. Ech, żeby tak mieć ją na wyciągnięcie języka – nie dałabym mu próżnować. A sceneria rozmowy o przyszłości jak się okazuje może być ekscytująca. Idę spać, może dziś też ją spotkam we własnej głowie, w mieszance wspomnienia i marzenia sennego…
Kochanka potrzebna od zaraz, wrrrrrr mniam.

4 października 2007

Październik miesiącem…

Był kiedyś październik miesiącem oszczędzania zwany, dziś parafrazując tamten slogan miesiącem headhunterowania nazywam go. Wystarczył jeden mały komunikat w kierunku rynku, żeby telefon rozgrzać niemal do czerwoności. W efekcie nawet dwa spotkania dziennie. Spotkanie z Wiedeńczykiem urocze i przemiłe, niestety i szybkiej decyzji startowej wymagało. Szkoda – zapowiadało się ciekawie. Pańcia Zamiejscowa – hmm sztampowo, przewidywalnie, z zerkaniem na zegarek. A co pani lubi, a czego nie, a jakie są mocne, a jakie słabe. Błee… zero polotu, klasyka gatunku i to bynajmniej nie kategorii A. O szklanym suficie nigdy nie słyszała (a z racji wykonywanego zawodu raczej powinna). Ciekawie, bo budowanie od zera, mniej ciekawie, że produkt jakiś taki… no nie wiem… nie przekonuje mnie. Pożyjemy – zobaczymy.

Wczorajsze spotkanie zaś to historia wręcz nieprawdopodobna. Zacznijmy od tego, że na rozmowę zaprosił mnie mężczyzna, przybywam na miejsce gdzie znajduję miotającą się w panice asystentkę (spotykacz utknął w korku i się spóźnia). Trochę to dziwne, bo właśnie przejechałam przed chwilą przez pół stolicy stwierdziwszy zaskakująco mały ruch. No, może wszyscy pojechali stać w korku w innym miejscu. W każdym razie po krótkim oczekiwaniu zawitała do mnie kobieta. Uśmiechnięta kobieta. Brunetka. Szczupła i nieduża. Wystarczyło na pierwszy raz. Kiedy otworzyła usta, żeby się przywitać i rozchyliła wargi byłam zgubiona. Nie potrafiłam oderwać oczu od tych zmysłowych ust. Długie włosy spływające na ramiona aż się prosiły, żeby wsunąć w nie palce. Wpadła jak po ogień, lekko zdyszana z wydrukowanym naprędce materiałem, którego nie przeczytała. Gaszenie pożaru. Miała cudowny miękki akcent, na brzmienie którego robi mi się miękko w środku. Miałam ochotę schrupać ją na stole.

Na szczęście moja porządniejsza połowa umysłu zadbała o to, żebym nie traciła wątku i starałam się prowadzić rozmowę jakby przede mną nie siedział ideał cielesności wg mnie. Nie mówię, że to posągowa piękność była, ale była pełna tym pięknem, które mnie rozpala. Druga połowa mózgowia snuła fantazje o czynach lubieżnych (niam). Tak się te moje połówki zajęły swoimi sprawami, że nie raczyły zauważyć jak Aleksandra przeszła w rozmowie z angielskiego na rosyjski. Nie zauważyły i nie przegrupowały sił. W efekcie rozmowa miała kuriozalny ‘wygląd’ ona zadawał pytania po rosyjsku, a ja odpowiadałam po angielsku. Na dokładkę zupełnie tego nie zarejestrowałam. Najwidoczniej mojemu chuciami opętanemu rozumkowi wystarczyło na tyle czujności, że zdiagnozowało brzmienie jako ‘nie ojczyste’ i pozostało przy angielskim. Niezła plama.

W drodze do domu jeszcze jeden telefon, tym razem gość z Londynu, a dokładniej jego asystentka potwierdzająca środowe spotkanie. Będzie ciekawie, tym bardziej, że to dopiero czwarty dzień października.

=============

olo 2007-11-18 02:09:42 62.233.204.178
czasem sobie myślę, że chciałbym tak umieć wyrażać swój zachwyt dla kobiet. Ja, mężczyzna.

Refleksja poranna

Szklany sufit. Mur. Roszczeniowa obojętność.

Znowu???Miało być tak pięknie… a tu białe skarpetki z pod garnituru wyglądają. Jaka szkoda…

30 września 2007

Kupił, nie kupił...

Zmiany. Telefony rozdzwoniły się na dobre. Spotkanie goni spotkanie. Ciekawam bardzo co z tego wyniknie. Atmosfera w biurze gęstnieje. Prezio tygodniami nieobecny, umawia się na spotkanie poczym raczy różne osoby esemesami treści sorry jestem chory, nie dam rady przyjść, czy możesz… Już nikt nie traktuje poważnie jego deklaracji, co do spotkań. Operacyjny jest jeszcze do końca roku, a co później? Hmm nie wiem, w każdym razie ja na swoje barki nie wezmę zarządzania całą firmo – jeszcze mi życie miłe i znam wartość wolnego czasu. Tym bardziej, że mam go ciągle za mało. A za chwilę będzie jeszcze mnie z powodu szkoły. Oj będzie się działo, będzie się działo. Najpierw straciłam serce, teraz zaczynam tracić cierpliwość. Ciekawe, że tolerancja jest odwrotnie proporcjonalna do ilości telefonów i spotkań przynoszących nowości. Tak, nowości to jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Ktoś kiedyś zdiagnozował to jako zaraźliwy optymizm i umiejętność motywowania ludzi do sięgania poza to, co utarte. Jeśli wziąć pod uwagę to, co robię obecnie to coś w tym jest.

Kupił, nie kupił - potargować warto.

29 września 2007

Rozważania sferyczne

Kulki jakie są każdy widzi. No, może nie widzi, bo głęboko wsadzone, ale z całą pewnością wyobraża je sobie jakoś (tudzież ich działanie). Co do wyobrażeń, to niestety nigdy nie pokryły się z fizycznymi doznaniami – krotko mówiąc rozczarowały na całej linii. Nie mniej jednak od paru lat walają się w szufladzie z zabawkami. Postanowiłam dać im jeszcze jedną szansę i zabrałam je… na basen. Cóż można rzec? Jedynie to, że… rozczarowania ciąg dalszy miał miejsce. Jakby się człowiek nie przeginał to efekt mizerny. A może to tylko ja tak mam, że na mnie osławione gejszowe zabawki nie działają? A może powinny być mniejsze i w większej ilości, żeby efekt był zadawalający? Nie wiem. W każdym razie na eksperymentu nurkowe trzeba będzie wykombinować jakieś inne sfery, żeby udowodnić teorię o obrotach ciał.

27 września 2007

Kobieta oszlifowana cierpieniem ma wartość brylantu

Nie mam w zwyczaju poddawać się kółkom wzajemnej adoracji tworząc listę blogów ‘które odwiedzam’ albo równie banalnie nazwane linkownie. Nie mniej jednak zdarzają się w sieci miejsca, gdzie bywam. Okazjonalnie albo z przyzwyczajenia, różnie. Zawsze jednak miło przyjmuję te, które zapełnione są językiem odpowiadającym mi zarówno pod względem składni jak i metafory. Z niekłamaną przyjemnością zaglądam do tych tekstów pisanych w rodzaju męskim Kobieta oszlifowana cierpieniem ma wartość brylantu. Nie diagnozuję, że pisane to przez mężczyznę jest bo wiele już w sieci spotkałam entych tożsamości tych samych personel. Ale wracając do autora – odpowiada mi retoryka, nastrój i nasycenie emocjami. Zadziwiająco dużo kobiety w tym męskim wcieleniu. Ale co tam – grunt, że słowa poskładane z sukcesem (a o to dość ciężko niestety).

===============
margot__ 2007-10-05 17:56:18 83.24.144.171
zoo..co do autora powiem Ci tak Droga moja..facet z krwi i kości, najprawdziwszy z prawdziwych, rzec bym mogła hmm Przyjaciel..dużo w Nim empatii i doświadczenia a wszystko co opisane zgodne z najprawdziwszą prawdą.. całusy..

sliczna_sami sliczna_sami@o2.pl2007-09-29 13:21:24 194.116.193.13
Witam, Zooza. Dziekuje za to, ze pozwolilas mi, od pewnego czasu, zapoznawac sie ze swoimi myslami, fascynacjami, przezyciami. Dzieki temu rowniez, za Twoim przewodnictwem, poznalam wiele ciekawych miejsc, wielu ciekawych ludzi. To niewatpliwie wzbogaca.Ow KmT, o ktorego blogu wspominasz, jest po prostu mezczyzna - i jako taki, posiada kobiecy pierwiastek duszy - to zupelnie naturalne, szkoda tylko, ze rzadko spotykane. Czyzby tak niewielu mezczyzn zylo miedzy nami? ;-)Pozdrawiam Cie cieplo. :-)

PPZN

Nie mylić z PZPN, bo choć litery te same w innym stoją szyku. Potrzeba Podążania Za Nowym. Przekleństwo moje albo napędowa siła – jak kto woli. To jest jak nałóg. Nie, to jest nałogiem. Ciągle dalej, bardziej, szerzej. Więcej wiedzieć, więcej poczuć, więcej doznać, więcej zrozumieć. Ach, człowiekiem renesansu być… I odkąd pamiętam tak właśnie było, nawet w szkole. No, bo kto wymyślił w ogólniaku klasy matematyczno-fizyczne i biologiczno-chemiczne? Mnie się marzyła matematyczabiologizacja. Na ogrodnictwie lubiłam nawet te powalone zadania ze statystyki, gdzie w treści przewijały się ponadnormatywnie wysokie kukurydze albo prawdopodobieństwo wyhodowania zielonych świnek morskich z oczami w kolorze bzu. Pewnie dlatego tak bardzo podobały mi się studia interdyscyplinarne – trochę teatru w prezentacjach, snucia intryg w negocjacjach czy zimnej kalkulacji w ocenie inwestycji. Ale z drugiej strony moja biblioteczka pełna jest książek o seksie, albumów z erotyką, historii penisa czy innej vaginy. Towarzyszom im pozycje, w których przewija się szeroko rozumiana filozofia bata. Galeria zdjęciowych aktów przekracza wszelkie granice. A ciągle mi mało, ciągle niedosyt. I szperanie godzinami po forach przeróżnych, po recenzjach. Wyszukiwanie pozycji niezauważanych. I kolejny zwrot, tym razem polowanie na eCFO. Branżowe, że niby. A kto by się tym przejmował – ciekawe to jedyny parametr. Zachłanny apetyt na wiedzę. Nigdy nie pociągało mnie zgłębianie tematu aż do ostatniej litery. Zawsze szerzej niż głębiej. To ‘odznaczonych’ dziedzin czy tematów zawsze można wrócić, ale takie obok których przejdzie się mimo – umierają. Wszystko ma swój czas – jeden jedyny – później nie smakuje tak dobrze.

Czuję przez skórę, że nadchodzi coś kolejnego. Jeszcze nie ma kształtu ani imienia, ale po prostu wiem, że się zbliża. Niebawem zapuka do drzwi mojego umysłu, a ja pójdę otworzyć. Już czekam. Moja PPZN jest wygłodniała…

3 września 2007

Pan Niepokorny. Kulturowa historia penisa

Penis jaki jest każdy widzi - czy aby napewno? Jest ciekawie napisana przez Davida M. Friedmana rozprawa na temat tego jak postrzegano penisa na przestrzeni dziejów. Formuła książki to coś pośredniego między powieścią detektywistyczną a podręcznikiem historii, z tym zastrzeżeniem, że obejmuje różne dziedziny. Trzeba przyznać, że jest wszechstronna pod tym względem – pokazuje różne punkty widzenia i różne aspekty. Są tu religie i wierzenia (od klasycznego kultu fallicznego z omówieniem różnic w poszczególnych kulturach, po prokreacyjne i masturbacyjne aspekty w biblii), medycyna (od ludowych mikstur na impotencję, przez metody jej leczenia - niejednokrotnie szokujące, diagnozowanie i walka z masturbacją), psychoanaliza (czyli teorie panów Freud’a i Fromm’a), moda (kiedy, jak i w co odziewano męskie klejnoty), kompleksy (kobieca zazdrość o brak penisa, męska zazdrość o murzyńskie przyrodzenie), aż po współczesny viagroprzemysł. A z opisanych wynalazków wszelkiej maści i myśli technicznej można spokojnie stworzyć wystawę w muzeum techniki (nie wiem tylko czy w kategorii urządzenia użytku codziennego czy może narzędzia tortur).

Książka napisana w sposób przystępny, nie przeładowana specjalistycznym słownictwem z zakresu medycyny i łaciny, obfitująca w cytaty i odwołująca się do różnorodnych źródeł, sporo mało znanych ciekawostek. Ciekawa i obszerna bibliografia. To, czego trochę brakuje to ryciny czy zdjęcia, niektóre są szczegółowo opisane, ale mimo wszystko słowo nie zawsze jest w stanie oddać obraz. Po prostu miejscami tekst, aż się prosi o wizualizację. Reasumując – ciekawa pozycja, monotematyczna ale nie monotonna, nadaje się do czytania w odcinkach – z racji bohatera nie traci się wątku.


Powrót do codzienności

Wczoraj w telewizorni mignął 'Powrót do przyszłości' a w głowie parafraza -powrót do codzienności. A powrót ten jest dość... hmm… nieprzyjemny. Przede wszystkim, dlatego, że trzeba wstać. Tak najzwyczajniej w świecie wstać z łóżka zamiast powylegiwać się jeszcze. No i ten koszmarny brak słońca. Sam jego brak jest wystarczającym powodem, żeby nie podnosić czterech liter. Na myśl o leżeniu plackiem na słońcu robi mi się słabo, ale odpowiednia dawka słońca w ciągu dnia to zupełnie inna sprawa. Na razie staram się myśleć o najbliższych miesiącach, ale pod względem solarnym to tutaj jest już jesień niestety. Ilość nieodebranych połączeń telefonicznych oraz maili przekroczyła wszelkie granice. Cześć z nich zostawiam na jutro, żeby nie doznać szoku pierwszego dnia po. Następnym razem przy okazji zmiany pracy zafunduję sobie miesięczną przerwę. Takiego urlopu nie da się wygospodarować miedzy terminami i raportami a to chyba minimalna jednostka czasu żeby uczciwie odpocząć. Tak wskazują osobiste badania na reprezentacyjnej (dla mnie jako grupy docelowej) próbce w ilości sztuk jeden. Dwa tygodnie nie satysfakcjonują rzeczonej próbki.Oby do następnego ;)

13 sierpnia 2007

The day before

A słowo stało się faktem. Dziś o godzinie 16.52 zakończyłam swoją biurową część życia i rozpoczęłam długo oczekiwany urlop. Nie odbieram telefonów ani maili, pakuję manatki i kierunek Montenegro :). Już kuferek stoi zrychtowany, już tam stoi na stole - tak właśnie zaśpiewać sobie będę mogła już jutro.

11 sierpnia 2007

"Olimpijczyk" Richard Eckermann

Richard Eckermann urodził się w niemieckojęzycznej części Szwajcarii w 1965 roku. Z wykształcenia nauczyciel, z zamiłowaniem do… muzyki. Ukończył konserwatorium i śpiewa w berneńskiej operze. Od blisko piętnastu lat zajmuje się fotografia, kładąc nacisk na doskonalenie techniki. Od początku koncentrował się na czarno-białych aktach. Przez wszystkie te lata pracował w zamkniętym studio, z perfekcyjnym oświetleniem. Od niedawna, opuścił cztery ściany na rzecz otwartych przestrzeni, naturalnego oświetlenia i poetyckich kompozycji. Jest miłośnikiem tradycyjnej fotografii, od technologii pokrywanych roztworem srebra płytek po własnoręczne wywoływanie zdjęć. Uczestnicząc w całym procesie ma poczucie tworzenia efektu końcowego na każdym etapie jego ewolucji. Od początku preferował amatorskie pozowanie, jako bardziej naturalne, bardziej osobiste i bardziej indywidualne. Jest ostatnia osobą zainteresowaną zblazowanymi modelami i modelkami, także dlatego, że pozowanie dla pieniędzy pozostawia skazę na aktach. A on – perfekcjonista pożąda naturalności ludzi we właściwym im otoczeniu.

Ciekawy jest projekt zatytułowany Olimpijska nagość. Jest to seria aktów ukazujących autentycznych sportowców uprawiających swoje dyscypliny, z tą tylko różnicą, że uprawiających je nago bądź jedynie odziani w atrybuty sportowe jednoznacznie wskazujące na uprawiany sport. Co ciekawe fotograf zaprasza osoby uprawiające sport i chętne do wzięcia udziału w projekcie do współpracy, szczegóły na stronie autora.














10 sierpnia 2007

Przygotowania

I pomyśleć, że po weekendzie jeden jeszcze tylko dzień w biurze, ot po prostu żeby poukładać wszystko na najbliższe trzy tygodnie. I laba. Doczekć się nie mogę. Powoli rozrasta się miejsce, gdzie składowane są rzeczy do zabrania. Powoli, bo czasami trudno jest stwierdzić gdzie coś zostało dobrze schowane. Czas też zabrać się za delikatne poprawki w piance, którą w tym celu należało wciągnąć na siebie. Po raz kolejny stwierdzam, że ubranie się w piankę w pobliżu wody (nawet bardzo ciepłej) na czas założenia reszty sprzętu to pipa w porównaniu z założeniem jej w trzydziestostopniowym gorącu, w domu bez możliwości zalania cieczą. Jednym słowem chłodzenie cieczą jest efektywniejsze od chłodzenia powietrzem, co udowodniono już wcześniej wymyślając chłodnice do silników. Przy okazji wiem już dlaczego pianki kosztują tyle ile kosztują – szycie neoprenu jest równie ‘fascynująco-frustrujące’ jak szycie lacki. Mało mnie szlag nie trafił zanim udało mi się ustawić maszynę w taki sposób, żeby nie pętelkowała (w tym czasie pożegnałam się ze szpulką nic!). O przeszyciu trzech warstw pięciomilimetrowego neoprenu należy zapomnieć. Na szczęście miałam w zasobach pewną szarą, gumowaną tkaninę, która nadaje się świetnie na lamówki. W każdym razie po poprawkach na nogawkach stwierdziłam, że za długie rękawy nie są takie złe i da się z nimi wytrzymać. W każdym razie odechciało mi się kombinacji z odszywaniem brzegu i dalszej gimnastyki przy maszynie.

Mam zamiar wypróbować działanie niektórych zabawek tym razem w niecodziennej sytuacji dwudziestu metrów pod wodą. Liczę na ciekawe doznania zwłaszcza przy zanurzaniu – zobaczymy czy moje przeczucia będą miały odwzorowanie w pirzeczywistości.

9 sierpnia 2007

Zbierając z poduszki sny rozrzucone

lubiłem gdy w grzebień palców
włosy spinałaś, kochałem te twoje wypieki
na twarzy, te esy-floresy wygięte metaforą gdy zaczęłaś
przełamywać się wpół słowa rozmydlając moje imię
lubiłem głaskać cię pod włos, naciągnąć grzbiet
na prześcieradło, wymruczeć na dwa głosy
mariaż linii i faktury przyćmiony rytmem
niepełnych pchnięć
lubiłem pot, koronki i kolaże
słodko przaśne pojękiwania w przekładzie
na język francuski, lampkę z opcją
na wyobraźnię
lubiłem ten gorący, rozkopany, płytki sen
nad ranem, gdy myśli krążyły na sklepieniach
ud, wyznaczając granice
absurdu
Maciej Sawa

Trochę secesyjne, trochę surrealistyczne nie mniej jednak miłe dla oka i ucha wyznanie. Abstrakcyjne metafory pełne ciepła i czułości. I nawet czas przeszły nie stanowi dysonansu, nie wskazuje na to, że teraźniejszość jest zaprzeczeniem przeszłości. To, co wyłania się z liter to raczej stwierdzenie lubiłem i lubię. Nietypowa dla męskich wierszy lekkość odmalowania sytuacji, nie zawaham się użyć określenia kobieca. Klimat tak odbiegający od dzisiejszych szybkich czasów, kiedy nawet nie próbujemy zebrać resztek snów, choćby tych tytułowych – rozrzuconych na poduszkach.

8 sierpnia 2007

Zrobiona w rumieniec

Historia jednej rozmowy w jednym akcie. Tego dnia Prezio pojawił się w biurze pomimo tego, że złożony chorobą był (faceci to jednak słabe jednostki wystarczy większy katar albo trzydzieści siedem stopni na termometrze, żeby byli umierający). Nie ważne. W każdym razie Prezio pojawił się albowiem spotkać się musiał z potencjalną asystentka, a wiadomo, że nikt nie weźmie sobie na głowę problemu pod tytułem wybór asystentki dla prezesa (niech sam wybiera i niech ma do siebie pretensję, jeśli coś będzie nie halo). Tak więc parafrazując znaną sentencję: vini, vidi, wybrał. Pojawia się w drzwiach niosąc tę dobrą nowinę, że ma już asystentkę. Dokładniej to ona ma być nasza wspólna, znaczy Prezia, moja i Operacyjnego. Więc uważałam za stosowne, żeby zapytać kiedy przychodzi i kto zacz. Uważałam, więc zapytałam. W odpowiedzi usłyszałam wśród salw śmiechu „we wtorek” i zobaczyłam wyciągnięte w moją stronę paluchy i zataczającego się ze śmiechu Prezia. Zaczęłam szukać powodów tej wesołości – bezskutecznie. Kiedy przebrzmiał atak śmiechu i Prezio powrócił do jakiej takiej równowagi stwierdził, że spotkanie z potencjalną asystentka to nic, ale dla tych błysków w mich oczach warto było zwlec się z łóżka. No, ja wiele jestem w stanie zrozumieć, ale jakoś nie bardzo potrafię uwierzyć w to, że mogły mi się ślipia zaświecić do kobiety, której w życiu nie widziałam. Nie mniej jednak poczułam jak moja twarz przybiera mało szlachetny odcień cegły, co tylko nakręciło spiralę ubawienia Prezia. Nie powiem, mam ochotę na jaką lalkę, ale żeby tak perfidnie wykorzystać wiedzę o moich preferencjach to przesada. No dobra pobawił się moim kosztem, niech będzie. A teraz od razu zaczęłam się zastanawiać się co to za ziółko ta asystentka, że takie skojarzenia z moją osobą w Preziu wywołać mogła. Wrócę z urlopu to się zobaczy. Czy nadmieniłam, że cała scena rozegrała się w obecności szefa IT, który zniósł ją w absolutnym milczeniu? Nie, tak właśnie było. Z wrażenia zapomniał języka w gębie i oddalił się nie zadając pytania, z którym przyszedł. Nie ma to jak znaleźć się we właściwym miejscu i we właściwym czasie.

Swoją drogą to chyba w moim wieku wypadałoby się już nie czerwienić jak pensjonarka, nieprawdaż? Ewidentnie za mało kontaktów z Młodym, wtedy chociaż mogłam trenować ‘próby’ panowania nad własnymi słabościami. Teraz efekt purpury dopadł mnie w pół kroku. Cokolwiek bym nie powiedziała byłoby tylko gorzej, więc skwitowałam temat ceglastym milczeniem.

Po urlopie muszę znaleźć czas na znalezienie kochanki, bo na dłuższą metę życie bez kobiety jest jakieś… no nie wiem… ‘ma jedna nóżkę bardziej” albo mniej… Hmm a może by tak jakiejś nurkującej lalki poszukać… No to byłoby coś!

7 sierpnia 2007

Ruch kołowy

Ładnych naście lat posiadam uprawnienie do prowadzenia pojazdów mechanicznych , prawo jazdy znaczy. Mniej więc tyle samo czasu pokonuję minimum sześćdziesiąt kilometrów dziennie. Ale takiego mistrzostwa świata jak ostatnio to nie spotkałam. Auto na lokalnych numerach, za kierownicą żadna tam przysłowiowa blondynka tylko atrakcyjna mężczyzna na oko lat trzydzieści i pięć. A spotkałam tę osobliwość na rondzie. Podjeżdżam spokojnie do bardzo lokalnego podmiejskiego ronda (żeby nie powiedzieć, że w szczerym polu umiejscowionego z krzaczorami dookoła). Szybki look w lewo i wjeżdżam na rondo z zamiarem zjechania z niego pierwszym prawym zjazdem. I stawiam auto dęba albowiem staję oko w oko z nadjeżdżającym z przeciwka autem. Serio! Z niewiadomych przyczyn jakiś nie powiem kto jechał przez rondo pod prąd. No słyszałam o wjechaniu w ulicę jednokierunkową, widziałam na filmie jazdę pod prąd autostradą (poprawka na fikcję literacką) ale żeby rondo! Brak mi słów. Nazajutrz podróżując przez to samo rondo spróbowałam wymyślić jak można się tak ‘pomylić’. I… nie ma takiej opcji. Dojazd/ wyjazd do ronda z każdego kierunku ma rozdzielone kierunki jazdy trójkątnymi wysepkami. Trzeba się ostro nakombinować, żeby być w stanie wykonać skręt pod kątem dziewięćdziesięciu stopni w tam wąskim miejscu. Tego nie da się rozbić przypadkiem! To musiało być działanie celowe. Tylko po kiego...?

6 sierpnia 2007

"Jedyny-Wszystkowiedzący-Najlepiej"

Mamy na forum matołka do potęgi entej, po prostu mistrz świata w dowolnej kategorii. Egzemplarz dający się we znaki wszystkim użytkownikom i absolutnie odporny na wszelkie próby perswazji. Jedyny-Wszystkowiedzący-Najlepiej. Nie grzeszy zbytnio jakością szarych komórek, a erudycję i argumentacją posiada na analogicznym poziomie. I z niewiadomych przyczyn jest na forum trzymany, choć powinien usłyszeć – temu panu już dziękujemy. Część ludzi omija jego wypowiedzi szerokim łukiem, część czytając z politowaniem kiwa głową i przechodzi nad tym do porządku dziennego. Ale czasami, kiedy sam sobie wiesza na plecach kartkę ‘kopnij mnie w tyłek’ trudno jest się powstrzymać. Choćby dni temu kilka, kiedy opisywał ‘mrożącą krew w żyłach’ historię kolczykowania intymnego partnerki. Żenada to mało powiedziane. Traf chciał, że akurat ma doczynienia z gronem, które albo takowe kolczyki posiada, albo ich zakładaniem się trudni, albo uczestniczyło w zabiegu. Tak więc stwierdzenia w rodzaju ‘po pół godzinie przebijania’, ‘kolczyk na łechtaczce’ albo ‘bo on a ma tam grubą skórę (sic!)’ czytało się istne banialuki. Niektórzy zdecydowali się nieś kaganek oświaty ale gdzie tam – obrażone męskie ego kazało obrażać interlokutorów i oskarżać o napastliwość i krucjatę przeciwko wszystkim innym. Jednocześnie deklarując ‘jestem laikiem i nie zamierzam tego zmieniać’. A bądź sobie nawet laikiem do kwadratu, tylko wówczas swoje fantasmagorie opowiadaj na otwartych forach w rodzaju o2. Tam zawsze znajdą się tacy, których to zainteresuje, zachwyci albo zaszokuje. Ale wmawianie pierdół praktykom to istne samobójstwo. No, ale jak wspomniałam na wstępnie osobnik pozostawia wiele do życzenia pod wieloma względami. Niestety na forum ciągle jest i chociaż miałam nadzieję, że sam dojrzeje do decyzji o jego opuszczeniu to jednak się pomyliłam. Jak widać nawet rażące odstawanie od ogólnego poziomu wypowiedzi (zarówno merytorycznego, jak i formalnego)nie jest wystarczającym powodem żeby zadać sobie pytanie ‘czy ja tu pasuję’. Tak więc mamy takiego mupeta odpornego na… wszystko.

5 sierpnia 2007

Odliczanie

Nie bardzo wiem w co ręce wsadzić, na ostatnią chwilę do zrobienia rzeczy kupa. Chciałabym, żeby ten tydzień się już skończył albo jeszcze nie zaczynał. Sporo biurowo-pracowych do przekazania. W tym (co mnie cieszy niezmiernie informacja do moich niemieckich-nie-przyjaciół, że mogą sobie darować wszelkie maile bo najwcześniej odpowiedzi mogą się spodziewać… we wrześniu. A nic tek nie cieszy jak zrobienie im wbrew. To jedna strona medalu. Druga to lista spraw przedwyjazdowo-osobisto-domowych. A to zieloną kartę wydrukować (tak, tak są jeszcze kraje, w których jest to potrzebne), a to ubezpieczenie na czas wyjazdu załatwić, a to członkowstwo w DAN odświeżyć, a to opiekę dla czworonoga umówić, a to parę drobiazgów sprzętowych dobrać itp., itd. A poza tym takie prozaiczne sprawy jak pranie ciuchów z trzymaniem kciuków, żeby pogoda im wyschnąć pozwoliła. Jednym słowem kołomyja. Negocjacje ewaluacyjne zostały przerwane, mam nadzieję je wznowić i zakończyć jeszcze przed urlopem (korzystając z nieobecności Operacyjnego) bo w przeciwnym razie będą możliwe dopiero w połowie września. Kolejna osoba odchodzi z organizacji, komentując zachowania „Boga i Pierwszego-Po-Bogu słowami – „nie da się zarządzać firmą przy pomocy excela, ludzie oczekują żywego kontaktu z wierchuszką”). I trudno nie zgodzić się z tym stwierdzeniem. Tym bardziej, że faktycznie Operacyjny to głownie maile pisze i tabelki w excelu przyrządza i wypełniać nakazuje, a potem szukać rozbieżności między liczbą w tabelce a i tabelce b. Nie sposób wytłumaczyć człowiekowi, że więcej tabelek to więcej miejsc do popełnienia błędu, a nikt nie ma nadmiarów wolego czasu na znajdowanie różnic.

Pożyjemy zobaczymy jak to się będzie rozwijać. Diabeł ogonem przykrył jednego CDka, na tórym wszystkie kolekcje aktów były i sporo dokumentacji z analizy rynku finansowego z ostatnich paru lat. Krótko mówiąc trzeba było usiąść i siwika przyrządzić na nowo i na dokładkę nie można podeprzeć się trendami. Niech no ja znajdę tego, kto mi gdzieś tę płytkę schował!

A tak w ogóle to nie chce mi się jutro iść do biura. Jedyne co miłe to fakt, że Operacyjny na urlopie, więc chociaż w tej materii będzie spokój.

21 lipca 2007

Friedrich Wilhelm Nietzsche

"Idąc do kobiety nie zapomnij bicza".

Niezależnie od kontekstu i formy, jaką ów bicz przyjmie, nie wolno o nim zapominać. Niech będzie bicz pieszczotą, niech będzie kąśliwy, niech boli lub niech przyniesie oczyszczenie. Niech będzie słowem lub dotykiem, spojrzeniem albo ciałem. Ale niech będzie. Bez niego on będzie bezbronny, a ona nienasycona.

20 lipca 2007

Urlopowanie

Zaczynam się przyzwyczajać do pustego domu, moi domownicy koczują z namiotem na Suwalszczyźnie. Zazdroszczę im tego wyjazdu, choć z drugiej strony uświadomiłam sobie, że jestem już za stara i za wygodna, żeby spędzać noce pod brezentową płachtą, myć zęby w studziennej wodzie o temperaturze czterech stopni Celsjusza i temu podobne. Suwalszczyzna – bardzo proszę, dzicz – a jakże, ale jednocześnie cztery ściany, dach nad głową i łazienka. A tak w ogóle to chce mi się na urlop. Straszliwie mi się chce. Łapię się na tym, że wychodząc z pracy skreślam w myślach kolejny dzień jako ‘zaliczony’ w drodze do wakacyjnego wyjazdu. A zostało ich jeszcze dwadzieścia cztery. Dam radę. Potem jeszcze tysiąc siedemset kilometrów do przejechania i będzie można się wygrzewać w słoneczku, chlapać w lazurowej wodzie i łyknąć parę atmosfer sprężonego powietrza. Mam taką ochotę na nuranie, że nie wiem co. Jednak brak szybkiego egipskiego tygodnia w pierwszej połowie roku odbija się na mnie ze zdwojoną siłą. Ale nic to, spróbuje coś wykroić na jesieni. Listopad byłby dobrym rozwiązaniem, albo październik. Zobaczymy jak się to wszystko poukłada.

18 lipca 2007

Kolekcjonerskie figurki

Żeby nie było, że klimatyczni ludzie tylko użytkowe gadżety nabywają. Oto dowód, że ktoś myśli także o klimatycznych kolekcjonerach :). A tematycznie do wyboru wszystkie z możliwych kombinacji i FemDom, i MaleDom, bondage, ferysz i pony. Dla każdego coś miłego. Może więc jakaś mała figurka w prezencie dla zapoczątkowania kolekcji?A swoją drogą to o ile ciekawsza byłaby taka właśnie kolekcja niż porcelanowe pastereczki i fajansowe psy, które widuje się na półkach.


























17 lipca 2007

Na dobry początek dnia :)

Może i najgorętszy tego lata, ale i dobry się zapowiada. Tej nocy udało mi się wygospodarować siedem godzin na sen. Na dzień dobry Interklasa powróciła do świata żywych po miesięcznej bytności w netowych zaświatach – dobra nowina. Wczesnym popłudniem zaplanowany lanczyk z dawno niewidzianymi kumpelkami. I jeszcze - jako wisienka na sprawozdaniowym torcie - mała satysfakcja, że towarzystwo kontrolingowo-korporacyjne dało ciała i na moją sugestię musieli zmienić formatki raportów. Mała rzecz a cieszy. Owszem musiałam przestukać liczby do nowej tabelki, ale za to przytarłam nosa tym wszystkowiedzącym bufonom. I to wszystko jeszcze przed dziewiątą!Mam nadzieję, że dobra passa utrzyma się do wieczora…

15 lipca 2007

Pompon w rodzinie Fisiów

Rzadko zachwycam się literaturą dla dzieci, mój podstawowy zarzut to brak dobrej litteratury współczesnej. Ile można wałkować (skądinąd sympatycznego) Plastusia, napisanego tak archaicznym dziś językiem, że konieczne staje się wyłożenie składni języka niemal staropolskiego. Albo Dzieci z Bullerbyn – nudne niesłychanie. A jeżeli nie takie to popadające w drugą skrajność – infantylizm. Chlubny wyjątek to seria przygód Pana Kuleczki, Katastrofy, Pypcia i BzykBzyk, które zdecydowanie polecam. Ale to zbiór krótkich form bardziej felietonowych, a w temacie noweli czy powieści posucha. Z tym większą radością odnotowałam pojawienie się książki Joanny Olech pod tytułem „Pompon w rodzinie Fisiów”. I mój zachwyt jest równie głośny i wyraźny jak śmiech Młodej podczas lektury. Napisana dowcipnym, współczesnym językiem opowieść o przygodach domowego zwierzątka, które jest małym zielonym gadem. Język jest podstawowym atutem książki, bardzo naturalny świetnie odmalowuje zarówno sytuację jak i emocje bohaterów. Sama przyjemność :)

13 lipca 2007

(...) Spłyń na mnie deszczem

Spłyń na mnie deszczem
wypłucz ze mnie strach
zmyj obłudę zakrzepłą jak krew
chcę być czysta - dla Ciebie
Spłyń na mnie deszczem
wypełniona pustą po brzegi czekam
ugaś pragnienie mego serca wysuszonego
chcę być wilgotna - dla Ciebie
Spłyń na mnie deszczem
potrzebuję tego
przez samotność długotrwałą suszę
popękałam cała od środka
jestem jak ziemia
chcę być zielona - dla Ciebie
Ernest Bryll

Niesamowity wiersz, wyznanie namacalnie rzeczywiste. Niby prosta metafora, a jednak… No właśnie, z każdego słowa wyziera erotyka i pożądanie. Kobiecość w najdelikatniejszej i najbardziej prawdziwej z form – w wilgoci. Każda strofa ocieka nią, każda o nią prosi i każda ją daje. Nie na otwartej dłoni wyciągniętej przed siebie, ale rozchylając uda. Wilgoć, którą wyczuwa się po zapachu. Przejmującym, oszałamiającym zapachu, którego nie sposób powtórzyć. Nie ma dwóch identycznych woni. Każda kobieta ma swoją osobistą recepturę i bardziej niż spirala DNA jest ona w stanie rozróżnić osoby. Pierwsze krople kobiecej rosy pachną tak słodko, tak dojmująco. Kiedy dotyka się policzkiem wewnętrznej strony uda zbliżając usta do kielicha rozkoszy, woń jest jej obietnicą. Rozetrzeć sobą tych pierwszych kropel kilka. Zaciągnąć się głęboko, zapisać w komórkach tę piorunującą kwintesencję kobiecości. Pamiętam każdą, z którą zetknęłam wargi. Kilkanaście dni temu jechałam windą z kobietą, której podniecenie wypełniało wnętrze małej metalowej windowej puszki. Gdyby ten budynek miał więcej pięter... Uwielbiam zapach kobiecego pożądania…

Co dalej interklaso?

Od jakiegoś miesiąca pusto jest pod adresem interklasy. Szkoda, bo to dobre miejsce było i miało swoją historię. Owszem, bywały czasem spory i dyskusję o przecinkach, ale ile w nich było ognia, ile pasji. Trochę jak forum, trochę jak pręgierz. Jeśli miało się ochotę i odwagę można było przyjść z własnym tekstem i poddać go ocenie gremium. Były takie osobistości, na których teksty czekałam z zapartym tchem, choć były i takie, które tam nie powinny nigdy trafić. Miejsce, gdzie można było poczuć się przez chwilę autorem przez duże a. I nie wiem, czy komuś przeszkadzało swoim istnieniem, czy może złośliwość rzeczy martwych zabrała te wszystkie litery do krainy wiecznych słów. Nie wiem, ale brakuje mi tego miejsca, nie lubię tracić znajomości, miejsc, społeczności. Nie znam drugiego miejsca, gdzie można ‘testować’ własną prozę w tak rzeczywistych warunkach, gdzie towarzystwa wzajemnej adoracji nie mają prawa bytu, a dobry tekst jest równie mocno nagradzany, jak zły łajany. Mam nadzieję, że to tylko przejściowe problemy techniczne i niebawem będę mogła poczytać moich ulubionych prozaików, tęskno mi za waszymi słowami chłopaki.

12 lipca 2007

Królestwo za konia!

Tym razem nie królestwo, ale wdzięczność (może nie dozgonna, ale naprawdę wielka) i nie za konia, ale za skuteczną ochronę przed wyskakującymi (gorzej niż przysłowiowy Filip z konopi) reklamami. Ile można? Na litość boską, ile można. Jedyne, co osiągną tymi wciskanymi okienkami (poza moją białą gorączką) to to, że zniechęcą mnie skutecznie do każdej marki/ firmy, którą tu zobaczę. „Gratulacje” marketingowe, nie ma to jak chybiona grupa docelowa.

10 lipca 2007

Coś nie halo – czerwona kontrolka!

Historie takie jak Enron wydają się być równie odległe i nieprawdopodobne jak te ze StarWars czy StarTrecka. Czy aby na pewno? Nigdy nie ciągnęło mnie do takich akcji, a jednak dane mi było zobaczyć jak powstaje fikcja. Tak długo, jak kto inny był jej matką i ojcem mogłam tego ‘nie zauważać’. Ale kiedy słyszę, że mam stworzyć coś z niczego i jeszcze ubrać to w liczby tak, żeby wyglądało prawdziwie to coś mi się ciśnie na usta. Owszem, uważam, że trzeba grać na kwestiach, które nie są jednoznaczne. Jestem za falandyzacją tak długo, jak długo nie pozostaje ona w sprzeczności z prawem. Potrafię naginać rzeczywistość, ale wiem, kiedy przestać. A TO mi się nie spodobało w żadnej mierze. Co tu dużo mówić, zaczynam podejrzewać, że wiem z czego wynikał konflikt zarządu z moim poprzednikiem. Najwidoczniej powiedział nie. Wygląda na to, że muszę parę rzeczy przemyśleć i kilka sądów zweryfikować. Wielka szkoda, bo organizacja wydawał się być wielce przyjaznym miejscem do życia. Ale po raz kolejny sprawdza się powiedzenie, że nic nie jest tym, na co wygląda. Nie dać się zwariować. Teraz tylko wypchnąć raporty (w tym prognozę przez DUŻE PE!) i wziąć kurs na urlop. A potem się zobaczy. Jedno jest pewne –zazgrzytały trybiki i nie będzie już tak, jak wcześniej.

9 lipca 2007

Na uczelni bez zmian :)

Pozycjonowanie i funkcjonalność zaczynają mnie wciągać bardziej niż sądziłam. SEM i SEO to kolejna fajna dziedzina zawodowa. Może by tak zmienić profesję? Nie wiem, chyba jednak lepiej już być dziwnym dyrfinem robiącym specjalizację z badań użyteczności i bawiącym się sprzętem do eyetracking. Kurcze, tyle jest jeszcze ciekawych rzeczy w życiu, z którymi się nie zetknęłam. A apetyt rośnie, z każdą nową dziedziną, która poznaję rewelacyjna. Żądza wiedzy przybiera na sile. Opcja ze studiowaniem czegoś dla samej przyjemność zgłębiania danej dziedziny jest rewelacyjna, zwłaszcza jeżeli wiadomo, że już za dwa czy trzy miechy trzeba będzie zakasać rękawy i postudiować coś nie coś czysto zawodowo. Interesownie znaczy – żeby osiągnąć cel. Ale z drugiej strony potem można będzie wrzucić na wokandę coś dla przyjemności własnej. Może… doktorat? Pożyjemy – zobaczymy. Gdyby nie przymus ekonomiczny świadczenia pracy najemnej to chyba mogłabym ‘zamieszkać’ na uczelni. To mi się nigdy nie nudzi. Owszem, bywam zmęczona, ale nigdy znudzona. W sumie mogłabym studiować wiecznie. Coś w tym jest. Zawsze jak coś dobiega końca mówię sobie dość, wystarczy. Czas powysypiać się w weekendy zamiast lecieć do szkoły. Ale mija pół roku i zaczyna mi tego brakować. Jak powietrza. I zaczynam szukać, choć w tym konkretnym przypadku studia same mnie znalazły. Nie mogę się doczekać urlopu. Potrzebuję naładować baterie bo będzie mi potrzebne duuużo energii przez najbliższy rok czy półtora. Uwielbiam mieć plan, po prostu uwielbiam.

AAAby ksiązkę pożyczyć... 2

Obiecuję, że NIE BĘDĘ jej czytać w wannie tylko w łóżku. Włos jej zgłowy nie spadnie ani stronica z grzbietu nie wyleci. Serio, serio.

AAAby ksiązkę pożyczyć...

Taką mam potrzebę właśnie na jakiś miesiąc pożyczyć książkę pt. "Optymalizacja funkcjonalności serwisów internetowych" autorstwa Jakob Nielsen, Hoa Loranger. Obiecać mogę, że nie wyczytam wszystkiego i zwrócę (w całości!).

Dominique Regnier - "Zimna jak głaz" ??!!

W końcu po miesiącach poszukiwań dotarłam do rzeźbiarza i jakież było moje zdziwienie, kiedy się okazało, że nie tylko w drewnie wyczarowuje on swoje cudeńka, ale i w kamieniu. I jak tu traktować poważnie powiedzenie ‘zimna jak głaz’. No przecież te kawałki marmuru, piaskowca, alabastru i granitu aż kipią z żaru. To niemal cud, że jeszcze nie przekształciły się w stan płynny. I znowu koronkowe detale oddane z zegarmistrzowską precyzją. Aż chce się pogłaskać.Notki biograficznej nie będzie jako, że nie władam językiem rzeźbiarza, a jedyna znana mi francuskojęzyczna osóbka jest zajęta. A niech tam, dotychczas był anonimowy dziś ma twarz i całkiem niezły dorobek, które kilka sztuk tutaj, a reszta na stronie