28 października 2007

Obudzić się z ręką w…

Wyspana. Dwanaście godzin plus jedna ekstra z przestawiania zegarka. To tyle, ile było mi potrzeba. Właśnie tyle, żeby nad ranem (czy może lepiej przed południem) zagościł w mojej głowie sen piękny i mokry. Resztki snu zmagające się z kroplami jawy, przepięknie „wyświetlony” w podświadomości film, który przynosi podniecenie. W końcu dałam możliwość tworzenia mojej podświadomości. Już zapomniałam, jakie to może być przyjemne. Nie planować, nie układać po prostu być i czuć. Czuć jak narasta, jak pręży się do skoku, jak wypływa pulsująco – moje pożądanie. I śpiąca dłoń Pana Męża zaciągnięta w to grzęzawisko namiętności, ciepłe i zachłannie mokre. I zwierzęce zaspokojenie. Prędkie, dzikie, pierwotne. Bezgłośne i władcze. Rozkoszne wprost. Z rozrzewnieniem wspominam czasy, kiedy takim stanem wyspania witałam każdy weekend. A teraz? Teraz za dużo pracuję. Zdecydowanie za dużo.

Brak komentarzy: