30 kwietnia 2007

GOTHIC FETISH PARTY vol 4


Data:    27 kwietnia 2007
Lokal:   Club Rock, Warszawa



Innowacje organizacyjne:     
  • brak

Innowacje artystyczne:        
  • brak
Abstrakt:    

Dresscode mile widziany, w pozostałych przypadkach obowiązkowo czarne ubranie, impreza otwarta



Publikacje:







Ucho i to wcale nie od śledzia :(

U Młodej zanosi się na zapalenie ucha. Tfu, tfu może uda się żeby nie, bo to przecież samobójstwo dać się poderwać infkcji w czasie najdłuższego weekendu nowoczesnej Europy. Na psa urok!

Poszukiwany poszukiwana

Knajpa, klub, pub czy dowolne inne cudowne miejsce zdolne pomieścić setkę osób. Konieczne wygodne siedziska i gwarantowana wymiana powietrza działająca efektywnie. Do tego pożądany przyzwoity bar oraz scena. Dźwięki, przy których da się konwersować. No i jeszcze dwa elementy możliwość zamknięcia klubu na wyłączność zaproszonych gości oraz brak ingerencji w atrakcje imprezowe. Co jeszcze? Hmm… zdalny mikrofon do konferansjerki i akceptowalny poziom ceny. Czas zacząć tour po stołecznych klubach, najwyższy czas. Pomocne dłonie mile widziane :)Parafrazując kawałek piosenki i filmu wychodzi mi takie oto motto:Kiedyś cię znajdę, znajdę cię.... jak nie jak tak!

===========

Bornagainst bornagainst@o2.pl2007-05-04 14:34:45 83.4.41.18
Piszę się jako pomocna dłoń w tej kwesti.

Poznańskie refleksje estetyczno-emocjonalne

W natłoku różnych spraw zapodział się gdzieś temat, ale nie zaginął, bo przecież Body Art. Festiwal wydarzeniem był, niewątpliwie. Choćby dlatego, że formułę miał sercu memu bliską – zamkniętą,intymną. Duży plus organizacyjny za dobrą widoczność. Na tym jednak zachwyty muszę zakończyć, bo ciąg dalszy jakoś nie rzucił mnie na kolana.

Przede wszystkim nie jestem zwolenniczką akcji w takiej formie, w jakiej realizuje je SukaOff. Dokładnie chodzi mi o to, że z działań przygotowawczych tworzona jest akcja właściwa. Patrząc na to od razu rzuca się w oczy rozbieżność między długością pokazu ich a pokazów, do których sama się dotykam. W moim przekonaniu pokaz powinien mieć dynamikę i nie dopuszczać do znudzenia widza. Dlatego też samo ‘mięsko’ pokazu jest ograniczone do zasadniczej kwestii przekazywanej historii. I tym sposobem otrzymuje się dynamiczną 15 minutową akcję. Co innego w akcjach SukiOff, tu pokaz trwa 40-50 minut, ale nikt nie mówi i nie pisze o tym, że połowa tego czasu to ustawianie rekwizytów, podłączanie kabelków i snucie się z z jednego końca sceny na drugi. Krótko mówiąc wszystko to, co można (a w moim przekonaniu należy) wykonać poza sceną. Stwarza to wrażenie celowych Dłużyn – zapełniania ‘czasu antenowego’.

Co do samego przedstawienia to włączenie multimediów do scenariusza bardzo dobry pomysł. Po pierwsze uatrakcyjnia i wzmacnia siłę komunikatu, po drugie poprawia oglądalność przez to, że tworzy niejako kanał równoległy do zasadniczego miejsca akcji. Niedopracowanym elementem była umieszczona na głowie jednego z uczestników kamera, która w zamyśle miała transmitować twarz drugiego na ekran. Jednakże w wyniku nieprecyzyjnego ustawienia zamiast twarzy na ekranie widoczny był kraniec materaca powyżej głowy.

Interesujący był aspekt dźwiękowy generowany przez stary, analogowy gramofon i takież płyty. Muzyka, która w pierwszym odbiorze nie była spójna z przekazem wizualnym w miarę rozwoju akcji stawała się jego nieodłączną częścią. Nawet zacinanie się płyty wymagające interwencji aktorów było naturalnym zjawiskiem. Niestety to, co wiało nudą to kolejna akcja zakończona zamiana miejsc aktorów. I nie można niestety powiedzieć, że była to nieoczekiwana zmiana miejsc, ponieważ taki finał był przewidywalny. Ten sam motyw zagrał we FleshForms – wcześniejszej akcji SukiOff.

Dwie grupy z Wysp Brytyjskich to dwie osoby, po jednaj na grupę. Trauma Unit przedstawiła monodram wspomnieniowy rozgrywany w dwóch czasoprzestrzeniach. Jedna, wyświetlana na ekranie opowiadała o związku męsko-damskim w jego szczytowym momencie rozwoju. To, co działo się na żywo to już czas po rozstaniu. Symboliczne działania, symboliczne przedmioty – zszyste ze sobą przedramiona kochanków dziś widoczne jedynie jako przykryte bandażem rany. Bandaż rozwijany z każdym kolejnym kadrem filmu i w finale ostentacyjne wyrywanie nici z ciała. Na równi symboliczne i realne. Całość spójna, dobry pomysł i dość dobrze zagrana. Niestety pozytywne wrażenie zepsuł finał, kiedy to bohaterka odziała się w satynowy, kusy szlafroczek i zapalając papierosa stanęła na skraju przestrzeni swojej dotychczasowej aktywności. I w powietrzu zawisło oczekiwanie. Oczekiwanie aktorki na brawa albowiem była przekonana, że dopełnił się jej los sceniczny a z drugiej strony oczekiwanie publiczność na ciąg dalszy, bo wyglądało to na pauzę a nie koniec. Na szczęście dla nas wszystkich porozumiewawcze spojrzenie proszęce rzucone do żeńskiej części SukiOff zaskutkowało zainicjowaniem przez nią braw oznajmiających koniec spektaklu. Szkoda, takie niedopracowania i niejednoznaczności pozostawiają niedosyt.

Trzecia historia to narkotyki i ich siła. Bardzo sugestywnie oddana atmosfera głodu i działanie człowieka zdeterminowanego. W jednej z sekwencji desperat w ‘wyczyszczonym’ przez siły zewnętrzne barłogu przypomina sobie o porcji na czarną godzinę i wyciąga z odbytu prezerwatywę z działką upragnionego zaspokojenia. Mocny akcent, nie powiem, choć także humorystyczny dla tych, którzy znają dowcip kończący się sekwencją „Koledzy?! Ja już nie mam kolegów!”. Ale to taka dygresja. Jedna ze scen przywoływała mi niezmiennie fragment Mechanicznej pomarańczy Kubicka – fragment o leczeniu agresji. Tutaj także wykorzystano ten epizod, sięgnięto po inscenizacją sali operacyjnej, po elektrowstrząsy, po pseudo akupunkturę, a nawet po bańki. Dość ciekawy motyw, a przy tym spektakularny, znaczy byłby spektakularny gdyby wyszedł. Niestety ‘siostra’ nie opanowała techniki stawiania baniek i zamiast tego oglądaliśmy pokaz gaszenia mini pochodni we wnętrzu szklanej kulki. Co prawda jedną bańkę ogniową udało się postawić nad nacięciem skóry, ale tylko jedną. Przyssane szkło napełniające się powoli krwią wygląda obrazowo. Ciekawy motyw i znowu niedopracowany.

Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że byliśmy obecni na próbie a nie na premierze. Szkoda, tym bardziej, że było to całkiem nie tanie przedsięwzięcie. Warto było tam pojechać i zobaczyć, choćby po to, żeby zyskać świadomość, że nie mamy się czego wstydzić, jeśli chodzi o nasze amatorskie zabawy w obszarze performance. A w końcu porównujemy się do tych, którzy parają się tym od ponad dekady i uważani są za górną półkę w kraju. No to nie ma co czekać tylko zabierać się za prace nad imprezą rocznicową.

Erotyka organiczna by Herman Forsterling

Wiosna zakwita i przekwita wszędzie dookoła, jak okiem sięgnąć. Forsycja, magnolia, tulipany, szafirki, krokusy... Prawie wszystkie potrafimy nazwać. Czy na pewno? A co jeżeli pod pierwszymi płatkami kryje się tajemnica? Jeżeli kwiat oglądany co roku tym razem inne nieco ma oblicze? A może tegoroczna wiosna przyniosła nam całkiem inne kwiaty? Wystarczy im się przyjrzeć z bliska, zatrzymać się w pędzie ku codzienności i dostrzec magię, choćby tę, którą prezentuje FloraMagica








29 kwietnia 2007

Kolczykowanie

Wyspana do niemożliwości jestem. Takie dwa dni odsapki naprawdę dobrze potrafią zrobić. Co prawda jutro dzień biurowy, ale nic to potem znowu trzy wolne. Oj tak, baaardzo mi tego potrzeba. Jeszcze jakieś kino przydałoby się do szczęścia. Choć z drugiej strony pewną namiastkę rozrywki na żywo mieliśmy wczorajszego wieczora. Oto bowiem pojawił się w domu Człowiek-W-Tatuażach, a pojawił się po to, żeby żaby zrobić kilka dziurek w miejscach intymnych. Tak więc zamieniliśmy salon na studio dziurkowania. I nasza Sąsiadka wystawiła się pod igły. Tak, zrealizowała swoje marzenie o kolczykach w sutkach i napletku łechtaczki. Powiem szczerze, nie wyglądało to groźnie (zwłaszcza dolna dziurka) ale mimo wszystko się nie zdecydowałam. Faktem jest, że po Człowieku-W-Tatuażach widać może nie tyle lata praktyki (choć to też) ale ilość dziurek na koncie. Spokojne, precyzyjne ruchy, staranne przygotowania, antyseptyka na najwyższym poziomie. Nawet mu powieka nie drgnęła (w przeciwieństwie do dziurkowanej Sąsiadki). Profi, po prostu profi. Gdybym się kiedyś zdecydowała, to z cała pewnością w te ręce nie miałabym obawy się oddać.

Swoją drogą to trochę mnie zaskoczyła technika, czy może raczej technologia przekłuwania. Igła wielkości takiej, że zrobić się może słabo. A w środku igły mała przezroczysta rureczka z plastiku. Igła przebija ciało, a po jej wyjęciu rureczka zostaje w miejscu przekłucia. Wsunięty w jeden z końców rureczki gwint koczyka jest bezproblemowo (i bezpiecznie!) przeciskany przez miejsce przekłucia. Niby proste i oczywiste, ale ja chyba nadal pozostałam na etapie igły groszówki i korka od wina, przy pomocy których miałam przekłuwane uszy. Fakt, to było trzydzieści lat temu i od tego czasu technologia posunęła się znacząco do przodu (na szczęście!), ale jak widać wspomnienia potrafią być żywe.

Nie powiem podobają mi się intymne kolczyki, zwłaszcza te trochę bardziej masywne, ale chyba jeszcze nie dojrzałam do tego. Choć kto wie, kto wie. Nie taki diabeł straszny jak go malują. Najpierw porozmawiam z Sąsiadką za dzień czy dwa (zobaczymy co będzie miała do powiedzenia).

26 kwietnia 2007

Wolnościowo-weekendowo

Po raz pierwszy od nie wiem już kiedy nie biorę ze sobą nic do roboty na weekend. Nic to, że mój tak zwany długi weekend majowy będzie poprzecinany dniami pracowymi, zanim nastanie poniedziałek nie zamierzam dotykać pracowatych spraw nawet małym palcem u nogi. Należy mi się chwila odpoczynku, należy jak nic i właśnie zamierzam ją wykorzystać. Pospać do woli (wszak mam spore zaległości), poczytać w wannie z pachnącą pianą (kilka nowych książek tylko na to czeka), pogotować trochę, spotkanie jakiś towarzyskie zrobić, notatki osobiste uporządkować, w domu pomieszkać i temu podobnym 'nudnym codziennościom' pooddawać się bez cienia poczucia winy, że powinnam w tym czasie coś innego robić. Amen.

24 kwietnia 2007

FemDom z myszką - Luc Lafnet

Luc Lafnet – urodzony 22 stycznia 1899 roku w Belgii. W Académie des Beaux-Arts de Liège studiował malarstwo i grafikę artystyczną, od 1923 Paryżanin. Jako ilustrator literatury erotycznej podpisywał się pseudonimami: Jim Black, Viset oraz Lucas O. W 1938, kiedy Rob-Vel został powołany do wojska, Lafnet przejął ilustrowanie popularnego belgijskiego magazynu "Le Journal de Spirou". Luc Lafnet zmarł w 1939 w wieku 40 lat. Pozostawiając po sobie całkiem spory dorobek ilustratorski. Tematyką jego prac w dużej mierze była kobieca dominacja. Najczęściej stosowaną techniką - rysunek. Lafnet znany jest także, a może przede wszystkim z malarstwa, jednakże w malarstwie nie koncentrował się on na tym temacie.





23 kwietnia 2007

Audito finto

No i stało się. Kolejny rok przeszedł do historii wraz z leżącym na moim biurku stosikiem sprawozdań finansowych i raportów audytorskich. Teraz chwila oddechu i zabieram się za całkiem nowe sprawy. Jeszcze tylko tłumaczenie ‘na lagłycz’ i można spokojnie zająć się parametryzacją systemu finansowo-księgowego.

22 kwietnia 2007

FemDom by Giko

Fascynat i orędownik FemDom rozumianego nie jako usługa ale relacja oparta na wzajemnym uzupełnianiu siebie i zaspakajaniu swoich potrzeb. Kobiety w jego grafikach nie nie górują nad swoimi partnerami gabarytami (jak to ma miejsce w pracach Namio Harukawy ), proporcje fizyczności są zachowane. Nie mniej jednak to, czego nie sposób nie zauważyć to aura władczości w jaką ubrane zostały kobiety. Dominacja zaklęta w gestach dłoni, w spojrzeniu, wyrazie ust. W takich kompozycjach męskie uwielbienie jest bardziej namacalne, bardziej naturalne, żeby nie powiedzieć wprost bardziej prawdziwe.



Wywiad z autorem i więcej jego kontrowersyjnych prac w galerii.

21 kwietnia 2007

Audytor jaki jest każdy widzi

Ale ten „mój” bije na głowę wszystkich, z którymi miałam doczynienia przez całe zawodowe życie. Powiem wprost jestem już zmęczona udowadnianiem, że nie jestem wielbłądem. A w pracy z nim niestety jest to codzienność. Mam nadzieję, że koniec (współpracy!) jest już bliski. Powiem więcej, jeżeli w przyszłym roku (niestety nie mam wpływu na wybór firmy audytorskiej) ten konkretny gość nie będzie się bronił rękoma i nogami przed kolejnym starciem ze mną to ma koleś cochones. Swoją drogą arcy ciekawa sytuacja. Firma audytorska została wybrana przez właściciela i wpisana na sztywno do wszystkich możliwych papierów. Więc nie mam wyboru, co innego doprowadzić audytora do takiego stanu, żeby sam odmówił przyjęcia zlecenia. A taki mam cel dla kolejnego sprawozdania. Nie kijem go to go pałką. Skoro ja jestem zmęczona to on też musi być, skoro teraz po uzgodnieniu treści wszelkich opisówek tworzy dupochronkę zmieniając zapisy szczegółowe na baaardzo ogólne.

==========

EM 2007-04-25 10:49:26 193.219.28.144 83.6.255.18
Pisze się Cojones- "Jot" wymawia jak "Ha"Tak jak Julio IglesiasDwa "el" się czyta jak "jot " :D
Więc nie czytamy jak piszemy Torilla tylko "tortija"

20 kwietnia 2007

Fatałaszki

Już niemal zapomniałam jak to miło czekać z drżącym oddechem aż dziecko odpłynie w objęcia Morfeusza. A potem przywdziać jeden jedyny fatałaszek i oddać się we władanie szaleńczej żądzy. Jest coś, co lubię, choć nie miewać za często okazji z tego korzystać. Nie lubię westernów, choć przepadam za atmosferą salonu i ówczesnego domu publicznego. Kobiety w zasznurowanych gorsetach, długich sukniach skrywających halki i trzewiki. I koniecznie zebrane i wyeksponowane piersi. No dobra, w wersji bardziej już pokojowej niż saloonowej piersi obrażone. Sutki sterczące tuż ponad krawędzią gorsetu. Bezwstydne i piękne, po prostu. Tak dawno już nie przywoływałam w pamięci tej postaci, że zapomniałam jak bardzo ją lubię. Jak bardzo lubię siebie w niej. Jak bardzo ona i ja to jedność.

Porzekadło mówi, że nie szata zdobi człowieka. Cóż, innego jestem zdania, czasami strój determinuje zachowania, reakcje, przyjemności. Może i nie każda szata, nie każdego zdobi człowieka. Ja lubię przywdziać coś, co dopełnia mojego nastroju i nasyca go emocją. Czasami po prostu lubię czuć się jak dziewiętnastowieczna dziwka. Tak jak wybiera się płytę do posłuchania, tak ja wybieram garderoby detale. I słucham ich, słucham, co dziś mi zagrają. Zagrały jak siedzący w kącie pianista stukający w rozklekotane klawisze przy wtórzę brzęku szkła i rubasznych dowcipów, zapachu prochu i alkoholu. Ech… rozmarzyłam się, a wszystko za sprawą niewinnie wyglądającego gorsetu. I cóż z tego, że nie zdołałam nawet dopiąć do niego pończoch, cóż z tego, skoro i tak dałam upust swoim emocjom. Słowa, które słyszałam, dłonie, które czułam zagnały mnie na bezkresny step przyjemności.

Był czas, że nie lubiłam ubrania, to był czas zachłystywania się nagością. Dziś lubię mieć coś na sobie… buty, pończochy, gorset, albo chociaż opaskę na oczach lub obrożę na szyi albo parę metrów sznura.

19 kwietnia 2007

Samochód czy coś w tym stylu ;)

Definicja jest prosta do bólu. To pojazd mechaniczny, bez którego cholernie trudno jest funkcjonować w dzisiejszej rzeczywistości. Służy on do przemieszczenia się z punktu A do punktu B w minimalnej jednostce czasu. Ta definicja ma już ładnych parę lat i kilometrów. I generalnie nie zmieniła się przez ten czas. Po prostu nie znajduje przyjemności w prowadzeniu samochodu. Dla mnie to coś jak kuchenka czy lodówka – jest i musi być, dobrze jak jest cichy, szybki i wygodny – wtedy się przyjemniej go używa. Nigdy nie sądziłam, że cokolwiek może zmienić moje podejście do auta. A jednak.Pewnego słonecznego przedpołudnia zasiadłam w małym, niskim, srebrnym autku wyłożonym czerwoną skórą. Hmm na marginesie powiem tylko, że nadal uważam fotele samochodowe z podwijanymi bokami za mało wygodne. Trochę to dziwne uczucie kiedy nie sposób oprzeć się wrażeniu, że szoruje się tyłkiem po jezdni, ale dałam radę. Co jeszcze...? Może to, że basowe odgłosy pochodziły z jednostki o mocy jakiś dziewięciuset koni mechanicznych a dwieście dwadzieścia zjawiało się na liczniku szybciej niż zdołałam odzyskać oddech po tym, jak zostałam wprasowana w fotel. Krótko mówiąc miała przyjemność (!zwracam uwagę na słowo przyjemność!) z jazdy samochodem. Nie, żebym miała ochotę usiąść za kierownicą tego potwora (zwanego przez właściciela pieszczotliwie Prosiakiem), co to to nie. Ale… No właśnie jest ale. Takie wciskającej w fotel przeciążenie, rytmiczna zmiana brzmienia silnika, wyciskały oddech z płuc i znacząco uciskały na żołądek. Tak mi się przynajmniej wtedy wydawało. Z każdym jednak kilometrem, z każdą minuta spędzaną w aucie to uczucie kamienistego żołądka nie tylko nie ustawało, ale nasilało się i delikatnie przemieszczało. Kiedy zorientowałam się, że o tuż nie żołądek, ale obszar podbrzusza musiałam chyba mieć głupią minę. Tak, tak, to nie był odruch wymiotny, to motylki osiedliły się gdzieś w środku. Ale nie były to zwiewne i delikatne stworzonka jakie znam, one miały siłę pterodaktyli. Jednym słowem zafundowałam sobie mokre majtki i to w drodze na służbowe spotkanie. Na orgazm się nie załapałam, ale było ekscytująco.Cóż mogę powiedzieć w tej sytuacji. Nadal uważam, że prowadzenie samochodu nie należy do przyjemności, ale zdecydowanie może być podniecające. Co prawda zalezy to i od samochodu i od umiejętności prowadzące, ale zawsze.

Powiem jedno - chętnie powtórzyłabym to doświadczenie, wszak nie sposób wnioskowac na podstawie jednej próby.

10 kwietnia 2007

Animadea (by Aeshtir)

Czytałam dziś słowa o muzyce. Słowa inne nieco od tych, które zazwyczaj z pod tych palców wychodzą. Słowa, które wprost w mięśnie i nerwy trafiają omijając oko i ucho. To jakby poczuć muzykę, bo o muzyce słowa traktowały. To czuć wrzynające się w opuszki palców cięciwy strun. To muskać idealne kształty lakierowanego drewna kryjącego w sobie brzmienie. To widzieć pasję i determinację w oczach i palcach. To płynąć na grzbiecie nieujarzmionego dźwięku, kołysać się tym, co cicho szepce. To poczuć na nabrzmiałych wilgotnych wargach pociągnięcie smyczka, wpuścić w głąb siebie tak deprymująco nie pasujący posmak kalafonii. To poczuć podniecenie narastające z każdym wyższym dźwiękiem. To wspinać się po nutach jak po stromych schodach. Dotrzeć na szczyt i zamrzeć w oczekiwaniu na spełnienie. Przez myśl przelatują obrazy i dźwięki. Purpurowe skrzypce Francisa Girarda i spływające krople uniesienia, dzięki którym barwa drewna i barwa dźwięku nabierają nowego wymiaru. Tam zbrodnia z miłości tu miłość ostrzem ujawniona. Fascynujące – tamten obraz i to słowo, oba unoszące się na obłoku muzyki.Czasami, bardzo, bardzo rzadko pozwalam sobie na to, żeby poczuć jak rezonuje moje ciało. Zazwyczaj są to potężne uderzenia kotłów, mocne klawiszowe tchnienia. To, czego zapragnęłam teraz to poczuć skrzypce. Fizycznie poczuć, zanurzyć się w dźwiękach, czuć na skórze ostrze smyczka balansujące na granicy życia i rozkoszy. Eskalację rozkoszy wywołaną brzmieniem, orgazm będący bezpośrednim rezonansem ciała, przez które przenikają dźwięki. Coś pięknego – orgazm wygrywany na skrzypcach i odczuwany w mózgu. Oddać siebie, swoje ciało i duszę w ręce wirtuoza – dyrygenta rozkoszy. Prostą drogą do obłędu, na krawędź świadomości, z której jedynie ból może zmusić do powrotu. Orgia dźwięków zakończona destrukcją, złamaniem instrumentu rozkoszy – smyczka, skrzypiec, ciała… Najdoskonalsza z figur – koło zamykające w sobie nieskończoność – dźwięk, rozkosz, ból, i dźwięk...

9 kwietnia 2007

Labirynt Fauna

Film świadomie wybrany. Cóż z tego, że osadzony w wojennych realiach – najważniejsza jest wszakże warstwa fantasy, a ta odrębna być musi od wojennych okropieństw, wszak dlatego staje się światem równoległym. No i jeszcze te sześć Oskarów, które krzyczą z plakatu. Niestety film przyniósł rozczarowanie. Fabuła nędzna i naiwna, scenografia zdecydowanie niewykorzystana w wystarczającym stopniu. Ale to, co rozczarowało najbardziej zupełnie chybiona fantasy. Jeśli miała to być odskocznia i przeciwwaga do działań wojennych, w których tkwią bohaterowie to powinna się od tych realiów zdecydowanie odcinać. A świat fantasy jest brudny, krwawy, brzydki i spleśniały. Dla tych właśnie kreacji lepszego świata wybrałam się do kina, a zobaczyłam coś na kształt średniowiecznych legend, gdzie brak światła załatwia wszelkie niedopowiedzenia. Nie sposób przecież zobaczyć niedociągnięć scenografii jeżeli jest wyrywkowa. Sam tytułowy faun jest dość odrażającym stworem, choć przynajmniej nie można mu odmówić fantastycznego rodowodu. Ale ropucha i wylewająca się treść jej żołądka ze złotym kluczykiem na czele jest z jednej strony infantylnie naiwna, a z drugiej żałosna. Nie wiem komu i za co Akademia przyznała nagrody i nawet nie chcę się dowiadywać. Dla mnie ten film to porażka. Jedyny plus to hiszpańska wersja językowa z napisami, co pozwalało posłuchać tego miłego mojemu uchu brzmienia. Poza tym gniot. A szkoda, bo mam ochotę na smaczne i wyrafinowane fantasy.