Z kronikarskiego obowiązku zeznaję, że i ja tam byłam. Co
prawda miodu nie piłam tylko tonic z kropelką ginu ale, że pamięć dobra lecz
krótka wrażenia skrzętnie notuję.
Poznań dostał drugą szansę po Body Art. Performance z 2007
roku tym razem pod szyldem SinCity. Nie nastawiałam się na fontannę z
wodotryskiem bo życie nauczyło, że przyjemniej człowiek się czuje będąc mile
zaskoczonym niż rozczarowanym. Ale po
kolei, wszystko po kolei (i nie mam – na szczęście na myśli PKP).
Klub Elektrownia – jedno z bardziej porąbanych architektonicznie
wnętrz w jakich kiedykolwiek przebywałam J.
Po otwarciu drzwi tego przybytku strome schody w dół, wprost do czeluści
piwnicznych, zakończone regularną kratą i równie regularnym odźwiernym w osobie
Drag Queen. Na początek rzucone z za kraty, że impreza zamknięta starło się z
wykrzyczanym ‘tak wiemy’ i przestąpiliśmy próg. W zasadzie weszliśmy bez
weryfikacji bo „cerber” miał wprawdzie jakąś listę w ręku ale nawet nie
próbował znaleźć na niej mojej z przyległościami. W odpowiedzi na nasze
wypowiedziane gładko nicki nie przedstawił się niestety. Powiało chłodem.
Podłużne pomieszczenie – bar, kilka stolików, toalety, mała salka i schody w…
górę!. Tak, tak – teraz kręcone schody prowadzące na piętro… to jest na parter…
znaczy na poziom ulicy – a tam drugi bar i ‘stoisko’ DJ oraz kanapy (zajęte
rzecz jasna). Ogarnąwszy wzrokiem tłoczącą się ciżbę i nie znalazłszy Ludzi_Wyglądających_Na_Gospodarzy
powróciliśmy na wcześniej mijane pozycje czyli w okolice dolnego baru.
Pierwsze wrażenie, które w dużej mierze stało się też
ostatnim, że impreza nie ma gospodarza. Jakoś tak się utarło, że gospodarze
witają swoich gości – ale nie w tym przypadku. Rozumiem doskonale, że
organizator na własnej imprezie się nie bawi bo nie ma kiedy, ale elementarne
formy dobrego wychowania wypada przejawić. Niestety pod tym względem im dalej w
imprezę tym większe zdziwienie gościło na mojej twarzy.
Zidentyfikowaliśmy (prawdopodobnie) Głównego Orga jedynie po
tym, że monopolizował dostęp do mikrofonu. Co niestety nie było najlepszą
wizytówką ani jego samego ani imprezy bo sposób w jaki zwracał się gości pozostawiał
wieeele do życzenia. Najlepszy pokaz dał podczas przedbiegów do aukcji kiedy
grzmiał przez mikrofon niczym ojciec-dyrektor w trybie rozkazującym zdania
proste i równoważniki zdań w rodzaju: odsunąć się do tyłu; no już, do tyłu
powiedziałem; zrobić miejsce licytującym; nie licytujesz jazda do tyłu.
Zatem pozostała zabawa z podgrupach, którą zaczęliśmy realizować
i tu też ciekawe spostrzeżenie. W pewnym momencie dołączył do nas człowiek z
obcym akcentem zagajając rozmowę. Wymieniliśmy kilka zdań pytając o to i owo,
rozmowa się toczyła gładko. To dało nadzieje, że inni goście mają normalne
podejście do ludzi. Niestety teza okazał się nieuprawniona. Próba zadzierzgnięcia
znajomości z obsadą stolika obok poprzez neutralne zagajenie o FetLife
zakończyła się obcesową odzywką, żeby zakończyć próbę identyfikowania osób.
Upsss. Czyżby znamienne było to, że nasz
pierwszy interlokutor, którego imienia nie pamiętam (sorry ale niemieckobrzmiące
było i nie zapadło w pamięć) był obcokrajowcem a goście przy stoliku obok
rodakami? Nie wiem, lepiej żeby nie.
Na pięterku-parterze stolik do rozbieranego pokera
ujrzeliśmy w pełnej obsadzie i ten stan
miał się już nie zmienić do końca imprezy. Widziałam kilka osób próbujących się
załapać na partyjkę ale niestety – najwidoczniej trzeba było przybyć
odpowiednio wcześniej, żeby zająć dogodną miejscówkę albo należeć do grona
należącego do kręgu zbliżonego do organizatorów. Jeden czort na szczęście karty
było ostatnią z rzeczy, którymi planowałam się zajmować na imprezie. Dość
odnotować, że, którzy dostąpili dopuszczenia do stołu bawili się setnie.
PinUpRoom PUR) - zapowiedziany
w informacji i zaznaczony na planie klubu (tak, tak każdy dostał welcome pack a
w nim między innymi plan klubu – wspomniałam na wstępie, że wnętrze porąbane)
rządził się swoimi prawami np… żeby tam wejść należało uprzednio zdjąć buty. No
klub to obyczaj parafrazując przysłowie. Do PURu (nie mylić z płynem do mycia
naczyń) wchodziło się grupkami, parami i pojedynczo. Było na czym oko zawiesić
bo płeć piękna śmigała w symbolicznym odzieniu bądź jedynie w ozdobach czy
butach. Tu przyznać trzeba, że śmiałości w ludziach nie brakowało bo takiej
ilości ciała w czystej formie na żadnej z krajowych imprez jeszcze nie
widziałam a i za granicą nie należy to do standardów na większych imprezach. Z
zaobserwowanych praktyk w ruch poszły urządzenia chłoszczące i męskie dłonie,
języki wylizujące na wysoki połysk wypastowane pantofle (słyszałam także o
jakimś oralu ale w czasie mojej wizytacji PURu tej aktywności nie
stwierdziłam). Użycie sznurków mogło doprowadzić do rękoczynów no bo czego się
spodziewać kiedy trzech czy czterech sznurowało jedną uległą w tym samym
czasie? Nie pobili się chyba tylko dlatego, że mieli „związane ręce” ;). Nie całkiem odgaduję intencję stworzenia
PURu bo to ani loch, ani playroom, ani darkroom ani VIProom. Nazwijmy to
przestrzenią wydzielona, częściowo odpublicznioną o różnorakim przeznaczeniu.
Wkrótce po oględzinach PURu wyjaśniła się kwestia obecnego
od progu zapachu gotowanej kapusty. Na barze zagościły sałatki i dania ciepłe w
postaci pieczonego kurczaka i bigosu. Z jednej strony szacun dla organizatorów,
że wygospodarowali z niewysokiej ceny wejściówek budżet na przekąski, z drugiej
zaskakujący dobór dań. Kompozycja mało atrakcyjna zapachowo nie mniej cieszyła
się sporym zainteresowaniem. Tu zadałam sobie pytanie czym jest impreza o
nazwie SinCity? Czyżby obok słynnej kategorii grania do kotleta narodziła się
nowa grzeszenie do kotleta bigosu? Jak dla mnie słabo pasuje takie połączenie.
I znowu – co kraj to obyczaj.
Było o pokerze i o bigosie, o niewitających gospodarzach
czas więc na gwóźdź wieczoru – aukcję niewolników. Wszak nie jedna już grupa
działaczy mająca za sobą doświadczenie organizacji klimatycznej imprezy zjadła
zęby na tym temacie. Co więcej – żadna ekipa nie zdecydowała się zmierzyć z tym
wyzwaniem. Po raz kolejny ruszyłam na parterowe pięterko, żeby przyjrzeć się z
bliska temu wydarzeniu. Brać udziału w licytacji nie planowałam bo jak
powszechnie wiadomo religia mojej strony bata pozostaje w sprzeczności z
takowymi praktykami ale człowiek uczy się prze całe życie (a organizator na
każdej imprezie) więc motywacja była. Jak się okazało nie tylko ja miałam
ochotę popatrzeć (co było do przewidzenia) jednakże na miejsce przeprowadzenia
aukcji organizatorzy wybrali najgorsze z możliwych miejsc w klubie. Na szczycie
wąskiego pomieszczenia, między barem a DJką „parkiet’ o szerokości max 4 m.
Innymi słowy wszyscy którzy chcieli cokolwiek zobaczyć mogli się stłoczyć
jedynie na 4 m szerokości. Efekt przewidywalny – 4 rządki ludzi coś widzą
reszta wyłącznie plecy. I tu wkracza na scenę Główny Org z mikrofonem nakazują
wycofanie się. Stłoczeni niczym śledzie w beczce czekamy rozpoczęcia a zamiast
tego ciągle słychać tylko „posunąć się”. I tak najlepiej widoczne miejsce w
klubie zajął stolik do pokera a aukcję widzieli doskonale DJje, barman i może
20 gości.
Warunki lokalowe jakie są każdy organizator widzi – są takie
jakie udało się zorganizować – ale nie
można zapominać, że determinują dobór atrakcji. W tym przypadku kiedy
nie ma podwyższonej sceny, lustrzanej tafli bądź dostępy z więcej niż jednej
strony do umownej sceny należy zastanowić się nad inna organizacją przestrzeni.
Kolejną słaba stroną aukcji była osoba prowadząca – Główny Org
do końca nie oddał mikrofonu powtarzając słowa prowadzącej, a ona sama nie
miała niestety predyspozycji do podsycania licytacji. Do tej funkcji potrzebna
jest charyzmatyczna osoba, z dobrą dykcją, potrafiąca szybko mówić i głosem
przenosić aktualne serce aukcji z jednego licytującego na drugiego. Tego
zdecydowanie zabrakło. Monotonne odczytywanie zakresu służby, na który gotowi
byli ulegli, wycieczki osobiste, dialog na tematy poboczne to wszystko
sprawiło, że aukcja była nudna. Szkoda – zmarnowany został doskonały temat na
mocno angażujący pokaz. Nie stosowano się do ustalonych zasad licytacji takich np.
jak kwota podbicia. Jak widać nie bez powodu ‘wyjadacze’ nie porywają się z
motyką na słońce – baaardzo łatwo strzelić sobie w kolano aukcją. Nie mniej
jednak w annałach fetyszowej sceny należy odnotować po stronie innowacji fakt,
że odbyła się aukcja niewolników.
Na koniec coś co także przejdzie do historii – urządzenie i
udostępnienie „kącika młodego elektryka” czyli mniej lub bardziej wygodny fotel
potocznie zwany samolotem i zabawki do elektrostymulacji. Z jednej strony
fajnie, że było z drugiej spora cześć ludzi, która miałaby ochotę spróbować rezygnowała
w związku z pełnym wystawieniem na widok publiczny. Tu zawsze staje przed
organizatorami pytanie czy zapewnić intymność czy zrobić z tego atrakcję także
dla tych, którzy patrzą albo chcieliby i boja się. Wydaje się, że organizatorzy wybrali
salomonowe rozwiązanie stawiając fotel w jednej z wnęk bocznego pomieszczenia
na dolnym poziomie. Co prawda osoba zajmująca fotel miała w ramkach własnych ud
widok na kanapę pełną ludzi ale na staży minimum intymności stał jeden z
członków grzesznej załogi. Po części w celu udzielania instrukcji obsługi (bezcenne
dla tych, którzy nigdy wcześniej nie mili styczności z prądem) po części jako
osoba wyznaczając „granicę podejścia” dla oglądających. To, co najciekawsze w
możliwości obserwowania elektryzujących doznać osoby „prądowanej” nie mieści się
bowiem w kroku ale na twarzy, a tę widać doskonale z odległości kilku metrów.
Dzięki temu, że możliwość korzystania z elektronarzędzi nie stanowiła jednego
pokazu ale była rozłożona w czasie nigdy nie było przy fotelu takiego
nagromadzenia ludzi jak przy aukcji. Jednocześnie należy stwierdzić, że odważnych
nie brakowało bo fotel rzadko stał pusty, a jak się już ktoś na nim rozsiadł to
nie bardzo miał ochotę go opuszczać. Za zabawki na prąd szacun dla Elektronika –
owacja na stojąco!
Elektryczność do mnie nie przemawia ale warto było popatrzeć
na mężczyznę w latexowym kaftanie, który na własną prośbę wystawił swoje
intymności na elektrowstrząsy. Jego słowa, ruchy, wyraz oczu i mimika były
spektaklem samym w sobie. Początkowo skrępowany obecnością innych mężczyzn z
każdym impulsem zatracał się w odczuciach to krzycząc stop to znów prosząc o
jeszcze. Nie znałam go od tej strony. Cieszę się, że mógł doświadczyć czegoś
nowego. Zresztą nie tylko on.
Reasumując – „plusy
dodatnie” przeważają nad „plusami ujemnymi” w całkowitym rozrachunku. Do tych
pierwszych niewątpliwie natęży zaliczyć fakt, że impreza się odbyła oraz wysoki
poziom działań marketingowo-wizerunkowych (strona, formularz, korespondencja
regulaminowa itp.). Historyczne znaczenia mają aukcja niewolników i
elektrostymulacja. Plusami z jedną kreską jest mało klimatyczny klimat gangstersko-pokerowy
doprawiony bigosem (czy są na sali fetyszyści Ala Capone z tacką bigosu w zestawie??)
a nade wszystko irytujący rozkazujący
ton „gospodarza”.
Może następnym razem dołożyć jeszcze dwieście pięćdziesiąt
kilometrów autostradą i zahaczyć o berlińską imprezę? Sprawdzę co tam na
FetLife propnuje w tej lokalizacji i kiedy. Towarzystwo mile widziane ;)