30 września 2011

Aborcja słowa


Jedna wiadomość – krótka, techniczna, konkretna. I podpisana tym imieniem z metryki. I do mojego metrykowego skierowana. I prośba, którą… spełniłam. Aborcja słowa. Kiedyś, dawno temu kiedy myśli ubierały się w słowa z mgły i futra, pachniały płomieniem i bólem przyprawione karmelem zdarzało się, że metrykalni zwracali się do siebie. Ale wówczas oboje używaliśmy kursywy… Czy dziś światy zamieniły się miejscami? Nie wiem. Czy kursywa stała się normalnością? A didaskalia prozą życia? Jeśli nawet tak jest to słów nikt i nic nie odbierze. I magii. 

Czuwa nad wspomnieniami Feniks.  

Na dnie szuflady namacalność – białym strzępkiem przewiązany kosmyk wewnątrz okopconego papieru. I pytanie czy dziś jeszcze płomień wyłowi wyznanie? Nie będę sprawdzać. Jeśli kiedykolwiek płomień poliże te pamiątki to nie po to, żeby mówić słowami ale po to, żeby wskrzesić Feniksa, który zabierze z powrotem Słowa. Nieodwołalnie. Ale… Ale to jeszcze nie dziś. Dziś są bezpiecznie na dnie szuflady.

Sweet Dreams

(...) Some of them want to use you
Some of them want to get used by you
Some of them want to abuse you
Some of them want to be abused (...)

Eurythmics

Lata mijają a ja nadal uważam, że to idealny materiał na hymn ;) i do tego te rytmiczne uderzenia...


27 września 2011

(...) Lubię szeptać Ci słowa


(...)
Lubię szeptać ci słowa, które nic nie znaczą -
Prócz tego, że się garną do twego uśmiechu,
Pewne, że się twym ustom do cna wytłumaczą -
I nie wstydzą się swego mętu i pośpiechu.
Bezładne się w tych słowach niecierpliwią wieści -
A ja czekam, ciekawy ich poza mną trwania,
Aż je sama powiążesz i ułożysz w zdania,
I brzmieniem głosu dodasz znaczenia i treści...
Skoro je swoją wargą wyszepczesz ku wiośnie -
Stają mi się tak jasne, niby rozkwit wrzosu -
I rozumiem je nagle, gdy giną radośnie
W śpiewnych falach twojego, co mnie kocha, głosu.

Bolesław Leśmian


Lubię szeptać słowa, które nic nie znaczą dla wszystkich prawie. Ale są oczy, które nie widziały a słyszą. Lubię słyszeć słowa szeptane choćby były techniczne i zwykłe byle je wypowiedziały palce ciału znane. Lubię myśleć o słowach, które dotykają. Lubię myśleć o dotyku, który rozbrzmiewa słowami.
Słowa, słowa, słowa… Brakuje mi słów. Tym jednym imieniem, które tylko dwoje zna ludzi na tym i w innych światach, tym jednym imieniem wróciłam myślą do nocy kiedy pozwoliliśmy mówić dotykowi i dotykać słowom.

Niezapomniane.
Nieziemskie.
A realne za razem. 

Paragraf 54 (choć wygląda na 22)


Na jakimś forum przeczytałam kiedyś, że „prawda jest jak dupa i każdy ma własną”.  Ze szkolnych czasów w głowie mam powiedzenie o „patrzeniu z punktu widzenia na punkt patrzenia przez pryzmat rzeczywistości”.  Dodam do tego odrobinę Konstytucji RP a konkretnie artykuł 54, który każdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji i przyprawię szczyptą Słownika Wyrazów Obcych:
Subiektywizm - kierowanie się w działaniu oraz ocenie faktów i zjawisk wyłącznie własnym sposobem widzenia; stanowisko teoriopoznawcze według którego przedmiot poznania nie istnieje obiektywnie, lecz jedynie w zależności od sposobów postrzegania podmiotu poznającego.
Opinia - wyrażony pogląd, ściśle powiązany z subiektywnym spojrzeniem autora

Wielu znane jest moje zamiłowanie do definicji – najwięcej bowiem nieporozumień powstaje właśnie na poziomie innego rozumienia tematu. Niedookreślenia przedmiotu. Żeby rozwiać wszelkie dywagacje dlaczego piszę czy - mówiąc wprost - dlaczego napisałam ten konkretny tekst odpowiadam – bo mi wolno, bo miałam na to ochotę. I wszelkie „obrazy majestatu” z tego powodu (których przejaw jest komentarzach) pozostaną bez odpowiedzi. Dlaczego? Dlatego, że nie prowadzę przepychanek słownych w komentarzach, co widać w całym blogu. Co jednak ważniejsze – każdy z zamieszczonych przeze mnie tekstów jest moją subiektywną opinią na temat. Nie jest to manifest ale spisane wrażenia jakie odniosłam po konkretnych zdarzeniach. I SinCity nie jest tu jakimkolwiek ewenementem – zapiski pojawiają się po każdy wydarzeniu, w którym uczestniczę. I będą się także pojawiały w przyszłości. I znów pytanie dlaczego? I odpowiedź – bo mogę, bo chcę, bo lubię.

Wbrew tezie, która postawił Dave – nie robię czegokolwiek w kierunku „zaćmienia małej dyskusji, która się wywiązała”. Ja nie prowadzę dyskusji na temat SinCity, wyraziłam swoją subiektywną ocenę. Temu co mi się podobało złożyłam szacunek. To, co było nowatorskie nawet jeżeli technicznie czy operacyjnie miało uchybienia również. Ale nie widzę powodu, dla którego miałabym przemilczeć kwestie, które w moim odbiorze były nieciekawe czy niedopracowane.

Akceptuję fakt, że dla ludzi, którzy byli na tego rodzaju imprezie po raz pierwszy wszystko mogło być zaskakujące, ciekawe, super . Jedno wielkie „wow!”.  Brak punktu odniesienia sprawia, że ich subiektywna ocen odbiega od mojej. Tylko czy to można nazwać oceną? Opinie w rodzaju „było super/ zajebiście/ fajne impreza itp.” owszem mogą być miłym połechtaniem ludzkiej próżności ale nie można tego nazwać dyskusją. Jeśli przeczytać komentarz Ravena nawiązujący do imprezy z przed roku wniosek nasuwa się sam – nikt nie podniósł wówczas kwestii braku widoczności pokazów, doboru przekąsek czy jakości konferansjerki (lub ograniczył się do pokątnych komentarzy, żeby nie wychylać się przed szereg albo prozaicznie nie miał ochoty bycia obiektem „ataku klonów” mając inne zdanie niż tzw. ogół) więc ten aspekt nie został w żaden sposób skorygowany (wniosek na podstawie porównania własnych tegorocznych wrażeń i ubiegłorocznych Ravena). Dlaczego akurat do Jego opinii się odnoszę? Otóż z prozaicznego powodu – braku innych opinii wyrażonych publicznie (czytaj w necie ogólnodotępnym lub forach, których jestem użytkownikiem).

Moja ocena żadnej z poznańskich imprezowych kwestii nie uległa zmianie od czasu spisania recenzji. Nadal uważam za błąd brak kontaktu osobistego organizatorów (to nie była impreza na 300+ osób wykluczająca takowy kontakt), brak możliwości obejrzenia aukcji, nieprzystojący gospodarzowi ton i odzywki czy wreszcie opary kapuchy. Nadal szacun za elektro i aukcję niewolników (bez względu na to jak oceniam jej jakoś).

Aptekarskie wyliczenia Dave’a  ile czasu minęło od organizowanej przeze mnie imprezy przywodzi na myśl człowieka, który propagował idee ilości przechodzącej w jakość – Lenin mu było. Nie jestem wyznawczynią tej idei. Podejmuję się organizowania czegoś wtedy i tylko wtedy kiedy mam na to ochotę i kiedy mam coś ciekawego do zaproponowania. Przykład numer jeden: odkąd GunRaptor & Slaanesh zadebiutowali publicznym pokazem na Fetyszozie w 2009 są podstawową atrakcją niemal każdej imprezy klimatycznej w kraju od Dark Valentine w 2010 przez Fetysz-omanie a na październikowym GothisFetishParty 2011kończąc. Przykład numer dwa: bodysushi, które po Fetyszozie zostało zaprezentowane na Dark Valentine (za dodatkową opłatą) oraz na FOM3 . Nie interesuje mnie organizacja imprez metodą „copy-paste” z wykorzystaniem tych atrakcji, które się spodobały gościom i dopisywanie kolejnej cyferki przy nazwie ani uczestnictwo w takich imprezach. Z racji ograniczonej populacji gości istnieje nieduże prawdopodobieństwo poznania nowych klimatycznych osób (czyli najbardziej sexy aspekt spotkania towarzyskiego) oraz śladowej innowacyjności atrakcji. Sequel wydaje się być prostą receptą na sukces ale jednocześnie bardzo zdradliwą – nakładającą na twórców odpowiedzialność za atrakcyjność kolejnych odcinków. Argument o tym, że nie wszyscy byli na imprezie X więc nie jest niczym złym pokazanie tego samego na imprezie Y jest prawdziwy, ale dla mnie jako organizatora jest pójściem na łatwiznę. Wolę inny - także prawdziwy argument – zasadniczo wszystko już było i gdzieś zostało pokazane.  Tym bardziej więc oczekuję od organizatora wartości dodanej, żeby to co już było pokazać inaczej. Jeśli wszystko już było konieczne jest spojrzenie na tematy z innej perspektywy  - w wersji  minimum zmienić wykonawcę/ scenografię/ fabułę itp. To oczywiście nie ustrzeże organizatora przez zderzeniem się z opinią, że komuś się nie spodobało (ponieważ to zawsze jest subiektywny punkt widzenia) ale uchroni przed opinią o zerżniętych pokazach dając jednocześnie poczucie, że wprowadzoną mutacją wywiera się wpływ na ewolucję krajowych imprez klimatycznych.

Na koniec jeszcze jedno nawiązanie do definicji czyli zgadnij co to:
- odnosi się do aktualnych zjawisk artystycznych i naukowych
- ma schematyczną strukturę: zawiera elementy informacyjne, analityczno-krytyczne i oceniające
- o kompozycji  dostosowanej do wymogów tematycznych dzieła, określonego odbiorcy, specyfiki medium, w którym jest publikowana
- jest krytycznym lub pozytywnym omówieniem utworu artystycznego lub naukowego, którego celem jest poddanie ocenie wartości tego dzieła w oparciu o powszechnie przyjęte kryteria lub w sposób czysto subiektywny
- pełni funkcję informacyjną, wartościującą i postulatywną, nakłaniającą lub zniechęcającą.

Odpowiadam - definicja recenzji. Z Wikipedii dla odmiany. Nie dyskusja, nie polemika, ale właśnie recenzja: informacyjno-analityczno-krytyczna relacja wydarzenia ocenionego przez konkretną jednostkę. Chętnie przeczytałabym recenzję imprezy pełną superlatyw – może dowiedziałabym się dzięki temu z którego punktu klubu najlepiej było widać pokaz albo, że kogoś gospodarz nie przeganiał do tyłu wykrzykując ‘tu nie wolno stać, tu są schody’. Niestety żadna takowa się nie pojawiła w necie. Ciekawe dlaczego? Czyżby nie było zadowolonych gości, którzy potrafią sklecić więcej niż trzy zdania na krzyż i poprzeć ujadanie argumentami? Czy może dlatego, że jak się przyjrzeć dokładnie to jednak niedoróbek było więcej niż na pierwszy rzut oka widać, a diabeł tkwi w szczegółach? A może po prostu się nie chciało? Bez znaczenia. Fakt pozostaje faktem – poza powierzchownymi „ochami i achami” niewiele zostało zapisane ku pamięci.

16 września 2011

Między nami jaskiniowcami


Kiedy nie ma pod ręką ciepłej, przejrzystej wody pełnej kolorowego drobiazgu i dużych srebrzystych kilerów trzeba ocenić atrakcyjność dużo chłodniejszego i mniej bogatego w faunę akwenu. Morze Śródziemne na głębokości 40m ma tylko 17 stopni Celcjusza, a to na 5 mm neoprenu bez kaptura i rękawic zdecydowanie za mało. Z jaką rozkoszą witałam 22 stopnie przy wynurzaniu to tylko ja wiem. 

Nurkowanie na ściankach zawsze sprawia mi przyjemność, bo świadomość otchłani pode mną jest niesamowita (choćby ta głębia miała jedynie 100m). To trochę tak jak spacer po galerii obrazów – można się powoli przesuwać od jednego obiektu do drugiego. Skaliste wybrzeże z pionowymi krawędziami to wymarzone miejsce. To konkretne miało jednak jeszcze jedną cechę – ogrom szczelin i jaskiń. Po pierwszym zanurzeniu stało się jasne, że to właśnie one staną się przedmiotem eksploracji.

Na pierwszy rzut oka to kamienne pustynie bez życia - ciemne, szare, puste, przerażające (zwłaszcza jak się człowiek naoglądał filmów z kategorii „fikszyn” rozgrywających się w jaskiniach). Trudno było skompletować grupę chętnych na te atrakcje więc w rezultacie nurkowaliśmy parą w porywach do dwóch par.Kilka zwierzaków udało się wypatrzeć i uwiecznić w kadrze, choć faktycznie większość na brzegu grot niż we wnętrzu samych jaskiń.







Niewiele to miało wspólnego z wyprawą spaleologiczną, ale dla mnie wystarczyło, żeby poczuć dreszcz na kręgosłupie i to nie koniecznie od zimna. Niektóre wejścia były bardzo wąskie i na tyle blisko powierzchni, że pływy telepały człowiekiem na boki lub w przód i tył (wtedy odczuwa się najbardziej jak niewiele ma człowiek do powiedzenia wobec siły i fizycznej przewagi natury). Inne był łagodnymi wąwozami opadającymi w dół. Ale były i takie, które sprowadzały się do dziury-studni w skale i trzeba było wsunąć się pionowo twarzą w nieznane.


 
 
To co bywa w środku może zaskoczyć i przytłoczyć, może zachwycić i przerazić. Nie dziwota, że takie obrazy mogły zainspirować twórców wspomnianych już filmów. Niektóre formacje skalne przywodzą na myśl wyłącznie istoty z innego świata lub ich pozostałości.
 
 
 


Pierwszą chwilą, która zapiera dech w piersiach (na szczęście nie w automacie) jest moment wpłynięcia do jaskini. Kolejnym to, co można zobaczyć wewnątrz. Ale nie ma bardziej wzniosłego i radującego niż na powrót ujrzeć światło dzienne – choćby tylko jako przebłysk za załomem skalnym. I chwilę później kiedy dobrze widoczny staje się otwór wejściowy.





  

 




12 września 2011

Rozgrzeszanie SinCity


Z kronikarskiego obowiązku zeznaję, że i ja tam byłam. Co prawda miodu nie piłam tylko tonic z kropelką ginu ale, że pamięć dobra lecz krótka wrażenia skrzętnie notuję.
Poznań dostał drugą szansę po Body Art. Performance z 2007 roku tym razem pod szyldem SinCity. Nie nastawiałam się na fontannę z wodotryskiem bo życie nauczyło, że przyjemniej człowiek się czuje będąc mile zaskoczonym niż rozczarowanym.  Ale po kolei, wszystko po kolei (i nie mam – na szczęście na myśli PKP).

Klub Elektrownia – jedno z bardziej porąbanych architektonicznie wnętrz w jakich kiedykolwiek przebywałam J. Po otwarciu drzwi tego przybytku strome schody w dół, wprost do czeluści piwnicznych, zakończone regularną kratą i równie regularnym odźwiernym w osobie Drag Queen. Na początek rzucone z za kraty, że impreza zamknięta starło się z wykrzyczanym ‘tak wiemy’ i przestąpiliśmy próg. W zasadzie weszliśmy bez weryfikacji bo „cerber” miał wprawdzie jakąś listę w ręku ale nawet nie próbował znaleźć na niej mojej z przyległościami. W odpowiedzi na nasze wypowiedziane gładko nicki nie przedstawił się niestety. Powiało chłodem. Podłużne pomieszczenie – bar, kilka stolików, toalety, mała salka i schody w… górę!. Tak, tak – teraz kręcone schody prowadzące na piętro… to jest na parter… znaczy na poziom ulicy – a tam drugi bar i ‘stoisko’ DJ oraz kanapy (zajęte rzecz jasna). Ogarnąwszy wzrokiem tłoczącą się ciżbę i nie znalazłszy Ludzi_Wyglądających_Na_Gospodarzy powróciliśmy na wcześniej mijane pozycje czyli w okolice dolnego baru. 

Pierwsze wrażenie, które w dużej mierze stało się też ostatnim, że impreza nie ma gospodarza. Jakoś tak się utarło, że gospodarze witają swoich gości – ale nie w tym przypadku. Rozumiem doskonale, że organizator na własnej imprezie się nie bawi bo nie ma kiedy, ale elementarne formy dobrego wychowania wypada przejawić. Niestety pod tym względem im dalej w imprezę tym większe zdziwienie gościło na mojej twarzy.
Zidentyfikowaliśmy (prawdopodobnie) Głównego Orga jedynie po tym, że monopolizował dostęp do mikrofonu. Co niestety nie było najlepszą wizytówką ani jego samego ani imprezy bo sposób w jaki zwracał się gości pozostawiał wieeele do życzenia. Najlepszy pokaz dał podczas przedbiegów do aukcji kiedy grzmiał przez mikrofon niczym ojciec-dyrektor w trybie rozkazującym zdania proste i równoważniki zdań w rodzaju: odsunąć się do tyłu; no już, do tyłu powiedziałem; zrobić miejsce licytującym; nie licytujesz jazda do tyłu. 

Zatem pozostała zabawa z podgrupach, którą zaczęliśmy realizować i tu też ciekawe spostrzeżenie. W pewnym momencie dołączył do nas człowiek z obcym akcentem zagajając rozmowę. Wymieniliśmy kilka zdań pytając o to i owo, rozmowa się toczyła gładko. To dało nadzieje, że inni goście mają normalne podejście do ludzi. Niestety teza okazał się nieuprawniona. Próba zadzierzgnięcia znajomości z obsadą stolika obok poprzez neutralne zagajenie o FetLife zakończyła się obcesową odzywką, żeby zakończyć próbę identyfikowania osób. Upsss. Czyżby znamienne  było to, że nasz pierwszy interlokutor, którego imienia nie pamiętam (sorry ale niemieckobrzmiące było i nie zapadło w pamięć) był obcokrajowcem a goście przy stoliku obok rodakami?  Nie wiem, lepiej żeby nie.

Na pięterku-parterze stolik do rozbieranego pokera ujrzeliśmy  w pełnej obsadzie i ten stan miał się już nie zmienić do końca imprezy. Widziałam kilka osób próbujących się załapać na partyjkę ale niestety – najwidoczniej trzeba było przybyć odpowiednio wcześniej, żeby zająć dogodną miejscówkę albo należeć do grona należącego do kręgu zbliżonego do organizatorów. Jeden czort na szczęście karty było ostatnią z rzeczy, którymi planowałam się zajmować na imprezie. Dość odnotować, że, którzy dostąpili dopuszczenia do stołu bawili się setnie.

PinUpRoom PUR)  - zapowiedziany w informacji i zaznaczony na planie klubu (tak, tak każdy dostał welcome pack a w nim między innymi plan klubu – wspomniałam na wstępie, że wnętrze porąbane) rządził się swoimi prawami np… żeby tam wejść należało uprzednio zdjąć buty. No klub to obyczaj parafrazując przysłowie. Do PURu (nie mylić z płynem do mycia naczyń) wchodziło się grupkami, parami i pojedynczo. Było na czym oko zawiesić bo płeć piękna śmigała w symbolicznym odzieniu bądź jedynie w ozdobach czy butach. Tu przyznać trzeba, że śmiałości w ludziach nie brakowało bo takiej ilości ciała w czystej formie na żadnej z krajowych imprez jeszcze nie widziałam a i za granicą nie należy to do standardów na większych imprezach. Z zaobserwowanych praktyk w ruch poszły urządzenia chłoszczące i męskie dłonie, języki wylizujące na wysoki połysk wypastowane pantofle (słyszałam także o jakimś oralu ale w czasie mojej wizytacji PURu tej aktywności nie stwierdziłam). Użycie sznurków mogło doprowadzić do rękoczynów no bo czego się spodziewać kiedy trzech czy czterech sznurowało jedną uległą w tym samym czasie? Nie pobili się chyba tylko dlatego, że mieli „związane ręce”  ;). Nie całkiem odgaduję intencję stworzenia PURu bo to ani loch, ani playroom, ani darkroom ani VIProom. Nazwijmy to przestrzenią wydzielona, częściowo odpublicznioną o różnorakim przeznaczeniu. 

Wkrótce po oględzinach PURu wyjaśniła się kwestia obecnego od progu zapachu gotowanej kapusty. Na barze zagościły sałatki i dania ciepłe w postaci pieczonego kurczaka i bigosu. Z jednej strony szacun dla organizatorów, że wygospodarowali z niewysokiej ceny wejściówek budżet na przekąski, z drugiej zaskakujący dobór dań. Kompozycja mało atrakcyjna zapachowo nie mniej cieszyła się sporym zainteresowaniem. Tu zadałam sobie pytanie czym jest impreza o nazwie SinCity? Czyżby obok słynnej kategorii grania do kotleta narodziła się nowa grzeszenie do kotleta bigosu? Jak dla mnie słabo pasuje takie połączenie. I znowu – co kraj to obyczaj.

Było o pokerze i o bigosie, o niewitających gospodarzach czas więc na gwóźdź wieczoru – aukcję niewolników. Wszak nie jedna już grupa działaczy mająca za sobą doświadczenie organizacji klimatycznej imprezy zjadła zęby na tym temacie. Co więcej – żadna ekipa nie zdecydowała się zmierzyć z tym wyzwaniem. Po raz kolejny ruszyłam na parterowe pięterko, żeby przyjrzeć się z bliska temu wydarzeniu. Brać udziału w licytacji nie planowałam bo jak powszechnie wiadomo religia mojej strony bata pozostaje w sprzeczności z takowymi praktykami ale człowiek uczy się prze całe życie (a organizator na każdej imprezie) więc motywacja była. Jak się okazało nie tylko ja miałam ochotę popatrzeć (co było do przewidzenia) jednakże na miejsce przeprowadzenia aukcji organizatorzy wybrali najgorsze z możliwych miejsc w klubie. Na szczycie wąskiego pomieszczenia, między barem a DJką „parkiet’ o szerokości max 4 m. Innymi słowy wszyscy którzy chcieli cokolwiek zobaczyć mogli się stłoczyć jedynie na 4 m szerokości. Efekt przewidywalny – 4 rządki ludzi coś widzą reszta wyłącznie plecy. I tu wkracza na scenę Główny Org z mikrofonem nakazują wycofanie się. Stłoczeni niczym śledzie w beczce czekamy rozpoczęcia a zamiast tego ciągle słychać tylko „posunąć się”. I tak najlepiej widoczne miejsce w klubie zajął stolik do pokera a aukcję widzieli doskonale DJje, barman i może 20 gości. 

Warunki lokalowe jakie są każdy organizator widzi – są takie jakie udało się zorganizować – ale nie  można zapominać, że determinują dobór atrakcji. W tym przypadku kiedy nie ma podwyższonej sceny, lustrzanej tafli bądź dostępy z więcej niż jednej strony do umownej sceny należy zastanowić się nad inna organizacją przestrzeni. 

Kolejną słaba stroną aukcji była osoba prowadząca – Główny Org do końca nie oddał mikrofonu powtarzając słowa prowadzącej, a ona sama nie miała niestety predyspozycji do podsycania licytacji. Do tej funkcji potrzebna jest charyzmatyczna osoba, z dobrą dykcją, potrafiąca szybko mówić i głosem przenosić aktualne serce aukcji z jednego licytującego na drugiego. Tego zdecydowanie zabrakło. Monotonne odczytywanie zakresu służby, na który gotowi byli ulegli, wycieczki osobiste, dialog na tematy poboczne to wszystko sprawiło, że aukcja była nudna. Szkoda – zmarnowany został doskonały temat na mocno angażujący pokaz. Nie stosowano się do ustalonych zasad licytacji takich np. jak kwota podbicia. Jak widać nie bez powodu ‘wyjadacze’ nie porywają się z motyką na słońce – baaardzo łatwo strzelić sobie w kolano aukcją. Nie mniej jednak w annałach fetyszowej sceny należy odnotować po stronie innowacji fakt, że odbyła się aukcja niewolników.

Na koniec coś co także przejdzie do historii – urządzenie i udostępnienie „kącika młodego elektryka” czyli mniej lub bardziej wygodny fotel potocznie zwany samolotem i zabawki do elektrostymulacji. Z jednej strony fajnie, że było z drugiej spora cześć ludzi, która miałaby ochotę spróbować rezygnowała w związku z pełnym wystawieniem na widok publiczny. Tu zawsze staje przed organizatorami pytanie czy zapewnić intymność czy zrobić z tego atrakcję także dla tych, którzy patrzą albo chcieliby i boja się.  Wydaje się, że organizatorzy wybrali salomonowe rozwiązanie stawiając fotel w jednej z wnęk bocznego pomieszczenia na dolnym poziomie. Co prawda osoba zajmująca fotel miała w ramkach własnych ud widok na kanapę pełną ludzi ale na staży minimum intymności stał jeden z członków grzesznej załogi. Po części w celu udzielania instrukcji obsługi (bezcenne dla tych, którzy nigdy wcześniej nie mili styczności z prądem) po części jako osoba wyznaczając „granicę podejścia” dla oglądających. To, co najciekawsze w możliwości obserwowania elektryzujących doznać osoby „prądowanej” nie mieści się bowiem w kroku ale na twarzy, a tę widać doskonale z odległości kilku metrów. Dzięki temu, że możliwość korzystania z elektronarzędzi nie stanowiła jednego pokazu ale była rozłożona w czasie nigdy nie było przy fotelu takiego nagromadzenia ludzi jak przy aukcji. Jednocześnie należy stwierdzić, że odważnych nie brakowało bo fotel rzadko stał pusty, a jak się już ktoś na nim rozsiadł to nie bardzo miał ochotę go opuszczać. Za zabawki na prąd szacun dla Elektronika – owacja na stojąco!

Elektryczność do mnie nie przemawia ale warto było popatrzeć na mężczyznę w latexowym kaftanie, który na własną prośbę wystawił swoje intymności na elektrowstrząsy. Jego słowa, ruchy, wyraz oczu i mimika były spektaklem samym w sobie. Początkowo skrępowany obecnością innych mężczyzn z każdym impulsem zatracał się w odczuciach to krzycząc stop to znów prosząc o jeszcze. Nie znałam go od tej strony. Cieszę się, że mógł doświadczyć czegoś nowego. Zresztą nie tylko on.
Reasumując  – „plusy dodatnie” przeważają nad „plusami ujemnymi” w całkowitym rozrachunku. Do tych pierwszych niewątpliwie natęży zaliczyć fakt, że impreza się odbyła oraz wysoki poziom działań marketingowo-wizerunkowych (strona, formularz, korespondencja regulaminowa itp.). Historyczne znaczenia mają aukcja niewolników i elektrostymulacja. Plusami z jedną kreską jest mało klimatyczny klimat gangstersko-pokerowy doprawiony bigosem (czy są na sali fetyszyści Ala Capone z tacką bigosu w zestawie??) a nade wszystko  irytujący rozkazujący ton „gospodarza”.

Może następnym razem dołożyć jeszcze dwieście pięćdziesiąt kilometrów autostradą i zahaczyć o berlińską imprezę? Sprawdzę co tam na FetLife propnuje w tej lokalizacji i kiedy. Towarzystwo mile widziane ;)

11 września 2011

Kindersztuba(nie)


Ludzie.
Potrafią jednak zaskoczyć.
Nie koniecznie pozytywnie.
320 kilometrów po to żeby… zobaczyć ludzi z innej strony. Ponieważ jednak równowaga w przyrodzie musi być więc jedno miłe zaskoczenie zostało całkowicie rozwałkowane przez to sygnowane znakiem buractwa. Nie musi być chlebem i solą jak nakazuje staropolski zwyczaj ale wystarczy zwyczajne cześć – tym bardziej jeśli się występuje w roli gospodarza. Ciśnie się na usta porzekadło o wole co zapomniał o swoich cielęcych latach albo inne o wodzie sodowej i obrastaniu w piórka.
Na zdrowie powiem tylko, na zdrowie „prze_pani”.