18 lutego 2007

Seattle Erotic Art Festival

Równo za miesiąc odbędzie się tytułowy Seattle Erotic Art Festival 16-18 marca. Festiwal uświetnią swoją obecnością i wystawami Michael Rosen dokumentalista sexu, o którym przed chwilą oraz fetyszyzujący Steve Diet Goedde, którgo prezentowałam już wcześniej.A mnie tam nie będzie :(.

Radość sexu by Michael Rosen

Nowojorczyk, rocznik 1942, człowiek o dwóch życiach – w dzień sprzedawca komputerowego softu, nocą zaś fotograf sexu – Michael Rosen. Fotografuje sex od trzydziestu lat. Posiada naprawdę duże archiwa. Żeby określić jednym zdanie to, co fotografuje należałoby chyba stworzyć definicję sexu. Utrwala w kadrze zarówno klasykę damsko-męską, jak i relacje homoseksualne. Nie ogranicza się liczbą uczestników, mamy więc sceny solowe, duety, tercety, kwartety… nie wiem na czym skończył. Nie stroni od fotografowania scen bdsm. Nie dyskwalifikuje tuszy, owłosienia czy wieku u swoich modeli. Część swojego cyklu zatytułował, na własny użytek, niestandardowymi penetracjami. W tym między innymi dużo fistu we wszelkich konfiguracjach płci. Zatem Modeli? No właśnie tu chyba tkwi sekret jego kolekcji. Osoby na zdjęciach nie są modelami agencyjnymi. To prawdziwi ludzie, którzy wpuścili fotografa do swojego intymnego życia. Może właśnie dzięki temu zdjęcia są tak naturalne, ludzie wyluzowani i uśmiechnięci (no może poza niektórymi scenami bdsm ale to raczej normalne w tym wypadku). Zdjęcia po prostu urzekają realnością, nie ma wydumanej scenografii jest za to jakaś – nie boję się tego nazwać – pierwotna radość życia w nich.

Opublikował własnym nakładem trzy albumy "Sexual Magic: the S/M Photographs" w 1986, "Sexual Portraits: Photographs of Radical Sexuality" w 1990 oraz w 1994 "Sexual Art: Photographs That Test the Limits". Książki te rozeszły się w nakładzie ponad 9 tys. Sztuk. Ostatni album "Lust & Romance: Rated X Fine Art Photographs" został wydany przez Last Gasp of San Francisco w 1998.Fotograf ciągle szuka nowych twarzy ludzi, którzy chcieliby podzielić się swoją seksualną energią z innymi za pośrednictwem aparatu. Nie zamyka się żadnymi ograniczeniami jego drzwi są otwarte dla każdego, kto chciałby pokazać sex – bez względu na definicję tego ostatniego.

Tym razem, choć bardzo bym chciała nie wkleję to zdjęć, to po prostu takie bhp po niedawnych wydarzeniach z pchotobucket. Ale zdecydowanie polecam obejrzenie tych zdjęć, są jedyne w swoim rodzaju!

17 lutego 2007

Ego-kapitulacja

Doszłam do ściany.

14 lutego 2007

Ciężko jest

Został tydzień a roboty jeszcze huk. Jednak dwie spółki pozamykać i sprawozdania przygotować to trochę więcej niż jedna. Dużo więcej. Zwłaszcza w przypadku takich ciekawostek, jak te, które mam. Swoją drogą to takiego nagromadzenia case’ów najróżniejszych jeszcze nie spotkałam. Jeszcze niedawno, jak dzwoniłam do którejś z koleżanek po fachu to co najwyżej kwitowały to stwierdzeniem – ty to nie masz zwykłych problemów. Ale można było podyskutować. A teraz? Teraz to najpierw jest – nie mam pojęcia, co z tym zrobić. A zaraz potem, ale o co chodzi. Można powiedzieć – poligon doświadczalny. Gdyby nie permanentny niedoczas byłby to fajny kawałek roboty, gdzie rutyna nie grozi. To bardzo specyficzna organizacja. Bardzo. Ale klimat i folklor panujący w niej potrafi zrekompensować wiele.

13 lutego 2007

Bliskie spotkanie

Dziś zupełnie bezwiednie pozwoliłam sobie na wodzenie wzrokiem za spinkami przy mankietach. Zostałam skarcona. Z uśmiechem przyłapana na gorącym uczynku. Stara baba a zaczerwieniłam się po czubki włosów. Czujność mi przysnęła. Ale to zapewne dlatego, że nie mam ostatnimi czasy kontaktu wzrokowego z tą męską biżuterią. Czułam jak narasta we mnie chęć dotknięcia ich. I to nawet nie były jakieś rewelacyjne spinki, które powaliłby mnie na kolana. PO PROSTU spinki. To, czego naprawdę mi brak to kontaktu z Młodym. Zdecydowanie dobrze robiło mi jego towarzystwo. Pomimo, tych wszystkich zarzutów, które miałam pod jego adresem, brakuje mi tego. Słownych gierek i półsłówków. Tak na co dzień, po prostu. Gdzieś między kawą a ksero. A spinki… no cóż, przypomniały mi właśnie jego.

Lady in red

Dzień Czerwonego Garnituru. Tak go nazwałam. Jeszcze dwa lata temu, ba jeszcze pół roku temu nawet nie przyszłoby mi do głowy, żeby założyć czerwony garnitur. Pomijam fakt, że nie posiadałam takowego, ale nawet nie próbowałam zmienić takiego stanu rzeczy. Aż tu nagle zobaczyłam gajerek i aż mi się oczy do niego zaśmiały. Podeszłam jak przysłowiowy pies do jeża, ale w końcu zwyciężyło pragnienie. To chyba moja pierwsza rzecz w czerwieni od jakiś trzydziestu lat. No dobra od jakiegoś pół roku miewam fazy na bordo, ale nigdy czerwień. Inna sprawa, że nie zaczęłam od koszulki tylko poszłam na całość – spodnie, marynarka i… No właśnie skoro już zdecydowałam się na ten krok postanowiłam pójść na maxa. Przymierzyłam chyba wszystkie bluzki z szafy i doszłam do wniosku, że najlepiej wygląda założony na gołe ciało. Nie dość, że krwisto to pod spodem tylko bielizna.

I ta niewiadoma – jak ja się będę czuła w czymś takim? Po prostu ubrałam się w poliestrową krew i poszłam do biura. Nie powiem, komentarzy bez liku od per pani dyrektor po czerwonego kapturka. A ja? No cóż, dziwnie się czuję pisząc to, ale czułam się… rewelacyjnie. Dokładnie tak. Przede wszystkim zyskałam jakieś dodatkowe pokłady pewności siebie, jednocześnie uświadomiłam sobie, że mój ubiór dekoncentruje rozmówców. Przy okazji najbliższych negocjacji zamierzam wystąpić w czerwieni. Może to tylko podświadomość, ale mam wrażenie, że interlokutorzy jakoś tak miękną. A wydawałoby się, że powinni reagować jak byki na czerwoną płachtę. Krótko mówić uwielbiam mój czerwony garnitur. I buty na wysokim obcasie.

12 lutego 2007

Refleksje

Jak to miło mieć znowu w zasięgu ręki zestaw ulubionych fotografów. Co prawda, dzięki uprzejmości Młodego odzyskałam zasoby, ale nie starczało czasu, żeby je wrzucić do podręcznego schowka. Na dłuższą metę odpalanie linków z płyty jest nieekonomiczne. W końcu jednak znalazłam spokojną chwilę, żeby je poprzenosić. Przy okazji zajrzałam do bardzo dawno nie odwiedzanych miejsc. W niektórych stwierdziłam tempo akcji jak w brazylijskich serialach – nic nie straciłam przez te trzy i pół miesiąca, innych nie mogłam poznać. To trochę tak, jakby wrócić z długiem podróży do domu, gdzie niby wszystko znajome, ale jakieś inne. Tyle jeszcze chciałabym zrobić, a tak mało czasu. Łapię się na tym, że mam coraz więcej pomysłów, coraz więcej marzeń. Czy ja nigdy nie dorosnę? A może właśnie tak wygląda dorosłość. Niesamowita ekspansja osobowości, wzrost poziomu kreatywności i odwagi, a na dodatek większy dystans – do siebie i do innych. Jeśli tak to ciekawe co będzie dalej.

11 lutego 2007

Fist five o’clock

Zadziwiające jest to, że listing potrafi być tak podniecający także od strony posiadacza piątki. Zupełnie nieświadomie i niekontrolowanie rosnące podniecenie. Skurcz orgazmu odczuwany niemal boleśnie na dłoni, na palcach, na nadgarstku potrafi wywołać skurcz wewnątrz mnie. Ale to nie jest ten sam rodzaj przyjemności. To skurcz z rodzaju niech mnie ktoś przeleci bo oszaleję z podniecenia. Bolesny kamień w całym podbrzuszu wyciskający nawet nie krople ale strużki podniecenia. Idiotyczne uczucie. Gorsze niż przysłowiowe lizanie cukierka przez szybę. To stanie pod drzwiami rozkoszy bez możliwości przekroczenia progu. To ciało, które reaguje pamięcią mięśniową na to, co teraz powinno nastąpić, a co nie przychodzi. Permanentnie uniesiona macica domagająca się dotyku dłoni. Frustracja. Tym większa, że nie sposób skonsumować ani ugasić tego pożądania. Żadna inna pieszczota, żadna zabawka nie zastąpi dłoni. Tej Dłoni. Wieczór Trzech Fistów… pamiętam jakby to było wczoraj. Dziś pragnę go równie mocno. Pragnę szaleńczo.

Koniec smęcenia

Dokładnie tak – koniec. Do jasnej cholery przecież to ja, która potrafi podnieść głowę i powiedzieć nie. Zwłaszcza przeciwnościom. Czasami – jak teraz – chciałabym pozwolić sobie na luksus powiedzenia ‘trudno’ i pogodzenia się z tym, co przynosi życie. Ale do ciężkiej cholery powiem tylko ‘nie’. I w zasadzie to mam głęboko w poszanowaniu, że nie wypada. Owszem – odkryłam się, pokazałam słabiznę, pokazałam gdzie mam ‘miękkie’. Może dlatego, że dałam się zaskoczył właśnie w czasie wylinki? Może dlatego, że nie schowałam się na ten czas w bezpiecznej przestrzeni czekając aż pancerz stwardnieje. Nie, nie byłabym sobą, gdybym poddała się bez walki. Nie ja. Nie ja. Przespałam się z własnym przygnębieniem. Wylizałam ranę zadaną mojemu nieodmiennemu wierzeniu, że ludzie są z gruntu dobrzy. Będzie jeszcze się odzywać – jak to rana. Będzie przypominać, że łatwowierność jest grzechem przeciw samemu sobie, ale potrafię z nią żyć.Ile razy jeszcze przyjdzie mi podnoście się, przełykając łzy? Ile razy musze jeszcze się sparzyć? Nie wiem dokładnie, może tyle, ile potrzeba. I to właśnie jest odpowiedź. Szkoda. Bo mogłam tworzyć w spokoju i harmonii. Mogłam… Mogłam? A może ja nie potrafię asymilować porządku? Może chaos jest jednak moim żywiołem i ubieranie go reguły i zasady? Może bez walki nie potrafię? Wszak nie od dziś wiadomo, że wojna jest machiną nakręcającą koniunkturę, gospodarkę, ekonomię… Może ja jestem kwintesencją wojny, w której pokój jest jedynie krótkotrwałym rozejmem. Pokój. Stabilizacja. Przewidywalność.Jaki to ma sens? Planowanie w takim środowisku jest po prostu nudne, za łatwe. Co innego planowanie czegoś, gdzie ilość zmiennych przekracza znacząco ilość stałych. To jest wyzwanie.

Stabilizacja i rutyna zabijają inicjatywę i twórcze myślenie. A we mnie burzy się zew. To drżenie wewnątrz mnie, które przywołuje reżim i wyzwala potrzebę działania. Takie szukanie. Przeglądam projekty architektoniczne, myślę o nowym domu, nowym miejscu. Na razie zrobię to, co trzeba w najbliższym otoczeniu. Wzrokiem odeprę wycelowane we mnie palce i postawię na swoim.
DCG nadchodzi, już prawie puka do drzwi. Pójdę otworzyć…

9 lutego 2007

Bez tytułu

Wrzesień – decyzja, dobra decyzja, przeświadczenie dogłębne o jej słuszności.
Październik – odliczanie, odcinanie dni z kalendarza czekania.
Listopad – twarzą w twarz z nowym, poczucie odpowiedzialności za to nowe.
Grudzień – oswajanie, mozolne poznawanie siebie, zapuszczanie korzenić.
Styczeń – zmęczenie i euforia, moje miejsce na ziemi.
Luty – prawy sierpowy, nokaut.

Liżąc rany chce wierzyć, że to nie była pomyłka. Chcę znowu chcieć. Wahanie i dystans to teraz moi towarzysze. Dziś nie poszłam do biura. Nie potrafiłam. Nawet nie zadaję sobie pytania dlaczego. Bo – jak upaja się Zet nowym sformułowaniem – to pytanie retoryczne. Zapomniałam o moim jedenastym przykazaniu. Zgrzeszyłam zaangażowaniem. Chcę wierzyć, że to nie ‘lichość i mizerota’. Dziwnie się plecie…

1 lutego 2007

Jajorysowniczka Belle Wether

Pewna pani postanowiła pokazać mężczyzn od nieco innej niż zazwyczaj strony. Innej? A może właściwie należałoby powiedzieć od tej najbardziej męskiej. Tak, czy owak postanowiła zrobić wystawę, na której zaprezentowała swoje rysunki. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby temat dało się zamknąć w kategorii kształty ciała. Ale autorka, Belle Wether przedstawiła ni mniej ni więcej tylko około półtorametrowych rozmiarów męskie genitalia. Na uwagę zasługuje niesamowite zamiłowanie do detali, których uzyskanie było możliwe jedynie z użyciem szkła powiększającego podczas rysowania. Pojedyncze włosy łonowe, pofałdowania moszny – faktura wychwytywana wzrokiem a jednocześnie generująca bodźce niemal dotykowe. Dopieszczone ołówkiem kształty przywodzą na myśl księżycowe krajobrazy, a to przecież ludzkie ciało.Z mojej strony duży plus za niestandardowe podejście do tematu i odwagę. Trzeba mieć przysłowiowe jaja, żeby taką wystawę zorganizować.