13 lutego 2007

Lady in red

Dzień Czerwonego Garnituru. Tak go nazwałam. Jeszcze dwa lata temu, ba jeszcze pół roku temu nawet nie przyszłoby mi do głowy, żeby założyć czerwony garnitur. Pomijam fakt, że nie posiadałam takowego, ale nawet nie próbowałam zmienić takiego stanu rzeczy. Aż tu nagle zobaczyłam gajerek i aż mi się oczy do niego zaśmiały. Podeszłam jak przysłowiowy pies do jeża, ale w końcu zwyciężyło pragnienie. To chyba moja pierwsza rzecz w czerwieni od jakiś trzydziestu lat. No dobra od jakiegoś pół roku miewam fazy na bordo, ale nigdy czerwień. Inna sprawa, że nie zaczęłam od koszulki tylko poszłam na całość – spodnie, marynarka i… No właśnie skoro już zdecydowałam się na ten krok postanowiłam pójść na maxa. Przymierzyłam chyba wszystkie bluzki z szafy i doszłam do wniosku, że najlepiej wygląda założony na gołe ciało. Nie dość, że krwisto to pod spodem tylko bielizna.

I ta niewiadoma – jak ja się będę czuła w czymś takim? Po prostu ubrałam się w poliestrową krew i poszłam do biura. Nie powiem, komentarzy bez liku od per pani dyrektor po czerwonego kapturka. A ja? No cóż, dziwnie się czuję pisząc to, ale czułam się… rewelacyjnie. Dokładnie tak. Przede wszystkim zyskałam jakieś dodatkowe pokłady pewności siebie, jednocześnie uświadomiłam sobie, że mój ubiór dekoncentruje rozmówców. Przy okazji najbliższych negocjacji zamierzam wystąpić w czerwieni. Może to tylko podświadomość, ale mam wrażenie, że interlokutorzy jakoś tak miękną. A wydawałoby się, że powinni reagować jak byki na czerwoną płachtę. Krótko mówić uwielbiam mój czerwony garnitur. I buty na wysokim obcasie.

Brak komentarzy: