21 lutego 2011

Kot(ka) w worku

Czy sprawił to błysk w jej oku czy blik na metalicznym fiolecie – tego nie wiem. Ale kiedy przekroczyła próg sypialni wyglądała jak dziewczynka przytulona do wystawowej szyby sklepu z zabawkami lub słodyczami. To coś, co tak uwielbiam wyciekało jej przez opuszki palców i ulatywało z oddechem. Kiedy dotknęła płaszczyzny fioletu jej skóra stała się elektryczna a ja wciąż nie mogłam się zdecydować czy wole zjeść czy mieć to ciastko. Walka pożądania z powściągliwością. Przecież to takie proste, dwa kroki i wyciągnięcie ręki, złożenie oddechu na odsłoniętym karku. Ale przecież ta elektryczność nie jest jeszcze tym, czy mogłaby być. Czekam. Ona także czeka. I chociaż czekamy na to samo, to jednak oczekujemy czegoś innego.

Pierwsza tama puszcza kiedy odsłania tatuaż na łopatce. Mam tę słabość i każdy tatuaż, którego mogę dotknąć staje się po części moim własnym. Chylę czoła przed każdym z nich bo wiem, że nigdy takie cywilizacyjne znamię nie zakwitnie na mojej skórze. Powstrzymuję jednak niecierpliwe palce, nie to bowiem ma być dzisiejszą ucztą. Chciałabym powtórzyć za Zembatym "(…) lubię patrzeć jak ona się dla mnie rozbiera (…)" choć wiem, że nie dla mnie odsłania skórę zdejmując z niej wszystkie ozdoby i okrycia. Pozostaje naga z jedną tylko ozdobą - jak Dama z łasiczką – ale nie ręku tylko na łopatce. I znowu narastające pragnienie, żeby zasmakować sinych konturów.

I tylko głos w tyle głowy przywołuje mnie do rzeczywistości i wtłacza w rolę przewodnika, podaję dłoń i czuję jak wkracza do mojego sanktuarium. Drżąca, niecierpliwa. Pachnie przedsmakiem podniecenia i strachu – najpiękniejszą z woni. Torturą byłoby zatrzymać ją właśnie w tej chwili, a jednak to właśnie ten zatrzymany w umyśle kadr drżącej nagiej postaci dołączam do osobistej galerii emocji.

Kiedy przekracza magiczną granicę umyka mi. Zaczyna żyć własnym życiem, odkrywać ciemność i prężyć się z niecierpliwości. Wargi i zęby zaciskające się rurce oddechowej kiedy zasuwam zamek. To ten moment kiedy nie wiem co będzie dalej bo zupełnie nie znam jej reakcji ale jednocześnie fizycznie czuję co stanie się za moment. Kiedy szum zasysanego powietrza wypełnia uszy moim oczom ukazuje się kształt wyczarowany z lateksu. Powoli napina się na każdej wypukłości, podkreśla każdą krzywiznę biodra i smukłość łydki. Obciągnięte niczym u baletnicy palce stóp wyglądają perwersyjnie.

Nie powinna zostać sama w tym nowym otoczeniu zbyt długo. Wyciągnąwszy dłoń dotknęłam jej nowej fioletowej skóry, a moje palce śliniły się lubieżnie silikonem. Pierwsze dotknięcie zawsze jest elektryzujące. Nieziemska gładkość latexu a pod nią ciepłe, żywe ciało. Uwielbiam dotykać twarzy, przesuwać palce po zamkniętych powiekach, policzkach i szyi. I dalej przez mostek –zatrzymując się przez chwilę na unoszącej się i opadającej klatce piersiowej – dotykam brzucha. Rozpalony, aksamitny, kuszący. Kiedy palce sięgają uda zaczyna tańczyć. Pręży się – niczym nomen omen kot – podążając za wędrującymi dłońmi. Tak to właśnie ten moment kiedy już wiem, że miejsce strachu zajęła przyjemność. Kiedy widzę, jak nieruchomienie przeszkadza w osiągnięciu moich palców wiem co się musi dziać w jej podbrzuszu. Buzujący gejzer energii. Widok niesamowity. Przez dłuższą chwilę walczę ze sobą, tak niewiele trzeba, żeby zrzucić ciuchy usiąść na wijącym się ciele okrakiem. Żeby przykryć sobą, zjednoczyć będąc oddzielonym. Na to potrzebowałabym godzin nie minut, żeby dotykając stopami łydek, brzuchem brzucha lizać zamknięte powieki i przygryzać brodawki. Trans, z którego tak trudno powrócić. Ale wówczas zaspokoiłabym głównie swoje potrzeby. Ona miała dziś dostać więcej dotyku niż tylko mój, nie ja byłam mistrzem ceremonii.

Z premedytacją omijałam uwypuklone sutki i kuszące łono. Głaszcząc wewnętrzną stronę ud widziałam i czułam jak wypycha biodra w stronę gdzie były dłonie. Symetryczne ruchy burzone przez szybkie pociągnięcia jednej dłoni utrzymywały ją w ciągłej gotowości, żeby popchnąć ciało w kierunku upragnionego dotyku. Wiem jak się czuła – to nieznośne pragnienie osiągnięcia celu wbrew ograniczeniom. Pieszczotę opuszków zamieniałam czasami na paznokcie. Od razu widoczne były inne skurcze mięśni, inne impulsy przenoszone tuż pod powierzchnia latexu. Niby przypadkiem palec zahaczył o wzgórek i pomknął dalej po oleistej ślizgawce na ciele. Potem kolejny raz i jeszcze jeden. Kiedy zamknęłam go w dłoni kipiał, a z rurki do oddychania z oddechem wydobywały się dźwięki – muzyka, której się nie zapomina.

Trudno było oderwać się i zejść piętro niżej. Jeszcze trudniej było dzielić się tą żywą zabawką z innymi dłońmi. Ale tak miało być. Chwila na dostrojenie i zaczynamy koncert na cztery ręce. To nie lada wyzwanie dla jej mózgu, który nagle musi odbierać zwielokrotnione i różne bodźce. Trudno jest się skoncentrować dotyk każdej osoby odczuwa się inaczej. Miałam tę przewagę, że mój dotyk poznała jako pierwszy więc stanowił punkt odniesienia. Ale teraz cała skóra była sensorycznie aktywna i głodna dotyku. Palce stóp miała zimne, krew została zatrudniona do krążenia w bardziej strategicznych miejscach. On miał nade mną przewagę znajomości jej ciała i jej reakcji. Kiedy stymulował łechtaczkę muzyka stawał się głośniejsza. Po dłuższej chwili zeszła ponownie na dół z zaproszeniem dla Pana Męża. Więcej dłoni, więcej różnorodności, więcej dotyku.

Uwielbiam kiedy cała uwaga i działanie kilku osób jest nakierowane na przyjemność jednej osoby. Ale nie potrafię nie uszczknąć nic dla siebie. Stojąc tuż za jej głową przykucnęłam z zaciśniętymi udami i rozkoszowałam się własnym spełnieniem. W tym przypadku nie mogłam odciągać uwagi od Kotki odbierając jej przyjemność więc szczytowałam niemo. Najbardziej perwersyjne było to, że głaszcząc jej twarz czułam jakbym głaskała własna łechtaczkę. To nieprawdopodobne jak bardzo latex eskaluje moje współodczuwanie. Emocji nie daje się przy vacbedzie odczytać z twarzy ale wystarczy dotknąć, żeby poczuć. I dotykałam, i czułam, i syciłam się tym. Co więcej dotykając jej ciała odbierał dotyk tych męskich dłoni, które ją pieściły.

Wszystko wokół stawało się dotykiem. Kiedyś mogłam osiągnąć ten stan wyłącznie będą wewnątrz, dziś wystarcza mi dotyk bez względu po której stronie się znajduję. Latex otwiera w moim systemie nerwowym jakieś dodatkowe kanały, ciało zachowuje się jak synapsa do której skierowano wszystkie bodźce.

Kiedy ustał szum przez uchylony suwak zobaczyłam rozbiegany wzrok, rozmazany makijaż i drżenie. Wracała z dalekiej podróży, otulona ciepłym szlafrokiem, siedząc na stole. Na jedno tylko krótką chwilę sięgnęła wargami moich ust. Były dokładnie takie jak się spodziewałam – ciepłe, silne, drapieżne. Ale i płochliwe. Cudownie kobiece. Musiałam bardzo się starać, żeby nie zacisnąć na nich zębów. Ma nieprawdopodobnie zmysłowe usta, które sama mi podała. Doskonałe Finale Grande.

19 lutego 2011

Dlaczego?

Nie mówi ć źle o zmarłych. Dogmat. Mówić dobrze o zmarłych bez względu na to co się myślało o nich za życia. Hiperpoprawność? Hipokryzja? Dlaczego? Parafrazując Gombrowicza odpowiedź jedna ciśnie się na usta – bo wielkim człowiekiem był.

Ale dlaczego? Jeśli ktoś mi zalazł za skórę to zalazł. Jeśli kogoś lubiłam to lubiłam. A jeśli był mi obojętny to był obojętny. Śmierć nie powoduje zmiany faktów z przeszłości. Bo niby dlaczego miałaby to czynić - co się stało to się nie odstanie.

Mierzi mnie umieszczanie metodą 'kopiuj wklej' tego samego zestawu zdań w różnych miejscach w sieci. Jak ktoś koniecznie chce coś przekazać to powinien mieć na tyle rozumu, żeby różnicować komunikaty. Powielając te same wypowiedzi sam je dewaluuje. Zastanawia mnie ilu z tych internetowych żałobników odwiedziło w szpitalu osobę, którą pośmiertnie nazywają przyjacielem. Ilu z nich pojawi się, żeby towarzyszyć mu w ostatniej drodze. Ilu odwiedzi najbliższych żyjących wciągu najbliższego roku. A może nie znają jego najbliższych? Czy to możliwe? Przecie zmarły był ich przyjacielem…

Jeśli kogoś nazywam przyjacielem traktuję go jak przyjaciela za życia, a nie honoruję go przyjacielem pośmiertnie. "Nie zrobię już tego…", "Nie powiem tamtego…" - rozdzierają szaty i zawodzą nad sobą. Teraz? Teraz o tym myślą? A gdzie byli wcześniej? Zabiegani. Zajęci swoimi sprawami. Spotykający się z innymi ludźmi, którzy wówczas wydawali się ciekawsi czy których towarzystwo było po prostu milsze. Co ludźmi powoduje, że w obliczu śmierci starają się publicznie usprawiedliwić swoje zachowania przywdziewając szaty pokutne? Bo tak wypada? Bo tak się robi?

Do cholery jeśli odchodzi Przyjaciel to żyjący przyjaciele wiedzą jak uczcić jego pamięć. Grudką ziemi rzuconą na trumnę w cichej zadumie. Toastem wzniesionym ulubionym jego trunkiem. Wspominkami w gronie tych, którzy pozostali. Albo dobrą imprezą – jeżeli zmarły życzyłby sobie tego. A jak się nie wie to nie zostaje nic innego jak tylko dostosowanie się do istniejących "jedynych słusznych wzorców społecznych" i powtarzanie: bo wielkim człowiekiem był, bo wielkim człowiekiem był, bo wielkim człowiekiem był…

Odszedł człowiek, pozostaje wspomnienie – takie wspomnienie na jakie sobie zapracował za życia. Takie jakie każdy kto go znał ma w pamięci. Dla niektórych był pewnie przyjacielem, dla innych znajomy, a dla jeszcze innych irytującym typem z ostrym językiem. Śmierć tego nie zmieni. Hipokryzja także nie.

"Żyj tak, aby znajomym zrobiło się nudno , gdy umrzesz"

Julian Tuwim

18 lutego 2011

Lidia Jasińska

Marzyć, oznacza pragnąć gwiazdki z nieba.

Działać - to wiedzieć której.

Lidia Jasińska

17 lutego 2011

Szef kuchni poleca

Z luźnej rozmowy wyklarował się plan na jeden z tych dni kiedy dzieci nie ma w domu i jesteśmy niegrzeczni. Co prawda agenda uległa znacznej modyfikacji w odniesieniu do pierwotnego założenia ale sądzę, że może być ciekawie.

Czym innym jest bowiem socjalizowanie w przestrzeni publicznej a czymś zupełnie innym otwarcie drzwi własnego domu dla cudzych perwersji. Nasz salon był już niemym światkiem kilku spełniających się ludzkich fantazji, był miejscem, w którym ludzie odkrywali swoje mniej lub bardziej mroczne strony. Był takim miejscem i stryszek na wieży, a teraz ma do nich dołączyć sypialnia.

Tym razem w menu latex z silikonem podawany na łóżku i kameralny koncert na harfie z towarzyszeniem trzasku ognia w kominku. W pierwszym daniu będę pełnić role wirtuoza dostarczając wrażeń dotykiem. W drugim daniu uczestniczyć będę z bezpiecznej odległości bo jednak kłujące zabawki nie są moją bajką – dziękuję postoję (i popatrzę).

12 lutego 2011

Shiny people

Nie wiem czy w spisie dewiacji wszelakich znajduje się latexowe dotykalstwo ale ja mam tę przypadłość. Kiedy spoglądam wstecz na swoją gumową historię zawsze jest tam jedna osoba. Ten-Który-Był-Moim-Pierwszym-W-Lateksowym-Świecie. Pierwsze ciało obleczone w druga skórę, które dotknęłam. Pierwsza osoba, która uchyliła dla mnie zamek vacbeda. Pierwszy umysł, który opisał przyjemność dotykania. Pierwszy facet, który wziął mnie za rękę i przyodzianą w kombik doprowadził dotykiem do bezgłośnego spełnienia – na stojącą w sali pełnej ludzi.

Kiedy spotkaliśmy się w Dublinie miał na sobie fioletową skórę. Chlorowany latex, którego gładkość elektryzuje nawet bez silikonowego poślizgu. Hipnotyzuje mnie. Nie pytam o pozwolenie, po prostu wyciągam palce i dotykam.

I w sposób najbardziej naturalny, niemal nie przerywając konwersacji z innymi osobami przekraczam magiczną linię przyjemności dotyku. O przepraszam – przekraczamy bo przecież po drugiej stronie membrany jest ktoś kto także odczuwa przyjemność. Kumulacja doznań i balansowanie na granicy eksplozji, permanentnego podniecenia.

Kątem oka rejestruję mężczyznę, który przeistacza się w kobietę ale wciąż zachowując kontakt dotykowy buduję kolejne piętro przyjemności. Sięgam coraz dalej w miarę jak padają kolejne tamy. Aż do momentu kiedy pada hasło - wychodzimy. Jest za zimno żeby iść w samym kombiku, niechętnie wciągam jeansy – materiał toporny i asensoryczny. Na szczęście to tylko tymczasowa powłoka bo tuz po wejściu do klubu zaczyna się proces przepoczwarzania i wraz z grupą innych zrzucam kokon. Tyle pomocnych dłoni, tyle lśniącego lateksu i śliskiego silikonu, że aż dech zapiera. Ale prawdziwe wow następuje dopiero po wejściu na samą imprezę. Nigdy jeszcze nie przebywałam w towarzystwie tak dużej liczby gumofilów – na oko jakieś 35-40 osób – bajeczny widok. Odrealnione postacie odcinające się od tła i innych osób, bliki świateł tańczące na latexowej skórze. Aż chce się wyć z wizualnej przyjemności. Shiny people – usłyszałam to określenie po raz pierwszy ale nie dość, że od razu przypadło mi do gustu to jeszcze stwierdzam, że nie ma bardziej pasującej nazwy dla maniaków gumowych ciuchów.

A później już był tylko dotyk , kaskady gładkości i wodospady dreszcze. Pierwsze apogeum miało miejsce na parkiecie podczas pokazu bondage. Drugie kiedy mną a fioletowym obiektem mojego pożądania wyrosła stalowa klatka. Kontrast zimnego kanciastego metalu z ciepłym gumowym ciałem działał jak afrodyzjak. I jeszcze ten ograniczony dostęp, ta bariera, którą trzeba było pokonać. On rozpięty we wnętrzu klatki w nienaturalnej wręcz pozycji, unieruchomiony, ograniczony metalem ale poddający się dotykowi. Nadstawiający się dłoniom wbrew pasom i karabińczykom. Plastyczny, powolny, przeciekający wręcz przez palce.

Łyk zimnej coli i złapanie oddechu – tylko tyle, żeby poczuć na nadgarstkach zapięte skórzane opaski a w ustach knebel. Siedząc między dwojgiem staję się zabawką ale i przyjmuję lawę dotyku. Zamykam oczy, żeby nie rozpraszać umysłu zbędnymi zmysłami. Dłoń jedna, druga, trzecia, czwarta i już można zacząć wspinaczkę ku szczytowi. Niewygodna pozycja – tym razem to ja muszę walczyć z ograniczeniami – ręce spięte i unieruchomione gdzieś za głową, stopy zaparte o coś pod stołem, rozchylone kolana i jestem gotowa na tsunami. Drażniąca nieregularność dotyku, jej dłonie, jego dłonie asynchronicznie poruszające stawiają zmysły na baczność dwa razy częściej – uzupełniają się ale jednocześnie ciągle realokują źródło przyjemności. I co najgorsze odbierają przyjemność tuż przed spełnieniem. Podbrzusze zaciśnięte wokół niewidzialnej ciężkiej kulki zasysa mnie do wewnątrz. Paznokcie na sutkach przywołują do rzeczywistości na moment ale w tym samym czasie dotyk na wewnętrznej stronie uda oferuje zupełnie inne wrażenia. Sprzeczność doznań. Ból pomieszany z ukojeniem, w różnych miejscach, z różnym natężeniem i odmiennych reakcjach. Myśl, że za dużo swobody ruchu, zapragnęłam skórzanych pasów, którymi skrępowanie uniemożliwia inicjatywą własną ciała pozwalając przeżywać wyłącznie to, co pochodzi z zewnątrz. Tak… nie kanapa ale twardy stół i brązowe skórzane pasy podbite białym filcem… i te dłonie… Mała retrospekcja jako dodatek do istniejących warunków doprowadza mnie na szczyt. Knebel skutecznie tłumi jęk.

Kolejna porcja dotyku sprawia, że po wyprężeniu niczym napięta do granic struna spływam miękko na podłogę pod stołem. Zatapiam się we wnętrzu własnego ciała, kontempluję fale rozkoszy przelewające się przeze mnie. Podobno nad moim ciałem pracowite dłonie wzniosły toast pełnymi szklankami. Podobno usta z ukontentowaniem odnotowały moje 'zejście'. Podobno… Ja tego nie pamiętam. Ja mam swoje własne wspomnienie tej chwili.

Czas wracać do klubu, do domu, do rzeczywistości. Wracam zatem. Ale po raz kolejny wiem, że ja chcę jeszcze (nie)raz! I po raz kolejny mam wizję – wariacja na temat ostatniej sceny z Pachnidła… Kiedyś zrealizuje i to J a na razie będę pielęgnować dotykalstwo z tą garstką shiny people, którzy żyją w kraju nad Wisłą. I tym optymistycznym akcentem pożegnać trzeba gościnne Wyspy.

5 lutego 2011

(…) wiedzą o nim


wiedzą o nim
moje nabrzmiałe piersi
pocałunkiem obudzone o zmroku

ramię draśnięte
pamięć
drzemiąca w zagłębieniu dłoni

we wnętrzu moim
okwitł
jak kolczasty krzak głogu

zmarznięte ptaki
moich nocy
sfrunęły wszystkie
jedzą

Halina Poświatowska

Gdzieś w głębi mnie budzi się krzyk, odpowiedź na zew słyszany ciemną nocą. Krzyk będący pragnieniem bólu i zapomnienia. Gdzieś głęboko dochodzi do głosu moja uległość dopraszając się swego prawa do istnienia. Stłamszona rzeczywistością, zagłodzona niemal na śmierć, żywiąca się resztkami wspomnień. I ciało, które pamięta. Zawsze pamięta. Tym razem mój wewnętrzny feniks przyszedł na świat nie w ogniu ale w cieple dłoni. W dotyku przejmująco delikatnym i balansującym na granicy nierealności. Mój szczyt był odlotem Feniksa. Mój Feniks się zmienia.

4 lutego 2011

Gilberto Giardini człowiek renesansu

Niezbadane są ścieżki, którymi krążą myśli, zakamarki między synapsami gdzie rodzi się idea. Tym razem ciężko powiedzieć co było najpierw książka czy rysunki albowiem w jednym czasie, z dwóch różnych źródeł i przez inne media wdarła się do umysłu informacja, że odkryłam kolejnego artystę do mojej osobistej galerii. Tradycyjnie po kilku obrazkach rozpoczęłam śledzenie autora rysunków.




Urzekła mnie swoboda kreski, zaczarowała bezpośredniość. Męskie akty , naturalistyczne do najmniejszego włoska ale nie pozbawione aury voyeryzmu przypomniały mi fotografie Dylana Ricci. Zdjęcia a rysunek to jakby dwie warstwy tego samego obiektu, rysunek jest czymś w rodzaju szkieletu odcinającego się od tła ostrymi pociągnięciami ołówka, które wygładzane są przez barwne plany farby. Zdjęcie natomiast jest odwzorowaniem powłoki, skory, cielesności. Zupełnie inne a jednak tak bardzo się przenikające obrazy.

Tropiąc prace Gilberto Gardiniego trafiłam początkowo na stronę, która między wierszami szeptała, że to nie wszystko co wyszło z pod jego ręki. Pojedyncze akty zdawały się mrużyć oczy w porozumiewawczym spojrzeniu i kazały mi szukać dalej. I tak znalazłam ilustracje do powieści "Za drzwiami" Aliny Reyes, a potem na znaki zodiaku i cykl słynni kochankowie. I karuzela z obrazkami ruszyła a ja poczułam się jak we wnętrzu kalejdoskopu – odrobina retro, trochę przerysowania i sporo ołówka. Dziś taka mieszanka wydaje się być archaiczna – w dobie komputerowej grafiki i fotografii cyfrowej obrabianej w photoshopie. Jakże miło zatrzymać wzrok na akrylu na płótnie czy pastelach na kolorowym kartonie, czy choćby ołówku na białym papierze. Spokojnie delektować się kreską i kolekcjonować emocje wywołane własną projekcją wizji autora.
W dwudziestym pierwszym wieku Gilberto jawi się jako człowiek renesansu – mieszanka różnorodności. Urodzony w Warszawie w polsko-włoskiej rodzinie, dorastał w Niemczech i we Włoszech. Od najmłodszych lat otoczony artystycznym duchem, za sprawą matki – śpiewaczki operowej – poznawał teatralne kulisy, dziś projektuje scenografie i kostiumy. Zafascynowany ludzkim ciałem odwzorowuje je wieloma technikami, które doskonalił choćby w rzymskiej "The Academy of Fine Art."

3 lutego 2011

Erotic Art Exibition

Podobno żadne tabu nie zostanie pominięte przez The Gallery Liverpool w jej drodze do zgłębiania twórczej erotyki. Oczekiwać należy zarówno rzeźbienia sznurem czyli jak sądzę instalacji z pod znaku bondage, jak i sztuki waginalnej (czymkolwiek ona jest), przyprawione jakimś performance na żywo i tańcem na rurze w męskim wykonaniu. Pewnie gdybym wcześniej wiedziała można było bryknąć z Dublina do Liverpool'u a tak trochę za mało czasu.


Nie mniej jednak jeśli komuś po drodze i ma wolną chwile niech za mnie odwiedzi przybytek otwarty od poniedziałku do piątku w godzinach 10-16.30, do 11 lutego jeszcze parę dni zostało J

2 lutego 2011

Ciała, wiele ciał

Autor: Philip José Farmer

Tytuł sugestywny więc nie sposób było się powstrzymać przed sięgnięciem po niego. Gatunkowo to historyczno-futurystyczne fantasy, bo rzecz się dziej co prawda na ziemi ale w przyszłości, z tym, że populacja ludzka jest trochę cofnięta ewolucyjnie. Dokładny opis krańcowo promiskuitystycznego, rozwiązłego społeczeństwa z jednej strony a brak opisów działań bohaterów. W dużej mierze autor odwołuje się do wyobraźni czytelnika grając niedopowiedzeniem i aluzją.

Życie bohaterów powieści oparte jest o cykliczność zdarzeń, trąci pogańskimi korzeniami, z których pozostały rytuały – odprawiane choć nie wiadomo dlaczego, ich genealogia została zatracona gdzieś w mrokach przeszłości. Trochę magiczno-narkotycznych wizji po napojach i jedzeniu. Trochę zwierzęcej żądzy przejawiającej się choćby przeszczepianiem jelenich rogów człowiekowi, który tym samy staje się bóstwem (a dokładnie dawcą nasienia) – taki rogacz wszechojciec.

Tekst nie powala jakością słowa, fabuła także. Bardziej pornografia niż erotyka jeśli chodzi o język i obraz stworzony przez autora. W mojej ocenie klasa harlequin tyle, że z orgią zamiast romansu.

1 lutego 2011

Fetish Flae Market

Zanim noc roztoczyła swoje przyjazne skrzydła spacerkiem do Dublinie dotarłyśmy pod wskazany adres. Większa nazwa niż sam market ale i tak fajnie, że komuś się chce. Przepiękne wnętrza mocno zrujnowanej kamienicy, sztukaterie, wytarte drewniane schody, duże okna z wewnętrznymi okiennicami, które odgrodzą od świata w razie potrzeby, ceramiczna podłoga w czarno białe romby.


Sala wystawiennicza na piętrze, wejście przez kafejkę, za barem przesympatyczny starszy pach chętnie wskazujący drogę, przy stolikach pary męsko-męskie i damsko-damskie, kwiatki wręczane z uśmiechem na twarzy, herbata w filiżankach. Domowa atmosfera.

A na pięterku stoliki z wydawnictwami albumowymi bondage, sporo skórzanych ubrań (bardziej dla motocyklistów niż uczestników fetish party ), oficerki i wojskowe buty obok koronkowych gorsetów i knebli, kajdanki zaplątane w pęczki sznurka we wszystkich kolorach tęczy. Sprzedających niewielu, kupujących także, ale ci akurat wchodzą i wychodzą więc liczę trudno oszacować. Piętro wyżej pokój gdzie zawrzeć można małżeństwo dwóch żon lub dwóch mężów a piętro niżej kupić coś na noc poślubną J.

I znowu nie skala, nie lokal ale ludzie tworzą atmosferę tego wydarzenia. I fakt, że można się spotrkać z kimś a kilka godzin później nie poznać go na imprezie. Tego samego dnia odbywały się w Dublinie także warsztaty bondage ale tam już nie dotarłyśmy, nie tym razem.