12 lutego 2011

Shiny people

Nie wiem czy w spisie dewiacji wszelakich znajduje się latexowe dotykalstwo ale ja mam tę przypadłość. Kiedy spoglądam wstecz na swoją gumową historię zawsze jest tam jedna osoba. Ten-Który-Był-Moim-Pierwszym-W-Lateksowym-Świecie. Pierwsze ciało obleczone w druga skórę, które dotknęłam. Pierwsza osoba, która uchyliła dla mnie zamek vacbeda. Pierwszy umysł, który opisał przyjemność dotykania. Pierwszy facet, który wziął mnie za rękę i przyodzianą w kombik doprowadził dotykiem do bezgłośnego spełnienia – na stojącą w sali pełnej ludzi.

Kiedy spotkaliśmy się w Dublinie miał na sobie fioletową skórę. Chlorowany latex, którego gładkość elektryzuje nawet bez silikonowego poślizgu. Hipnotyzuje mnie. Nie pytam o pozwolenie, po prostu wyciągam palce i dotykam.

I w sposób najbardziej naturalny, niemal nie przerywając konwersacji z innymi osobami przekraczam magiczną linię przyjemności dotyku. O przepraszam – przekraczamy bo przecież po drugiej stronie membrany jest ktoś kto także odczuwa przyjemność. Kumulacja doznań i balansowanie na granicy eksplozji, permanentnego podniecenia.

Kątem oka rejestruję mężczyznę, który przeistacza się w kobietę ale wciąż zachowując kontakt dotykowy buduję kolejne piętro przyjemności. Sięgam coraz dalej w miarę jak padają kolejne tamy. Aż do momentu kiedy pada hasło - wychodzimy. Jest za zimno żeby iść w samym kombiku, niechętnie wciągam jeansy – materiał toporny i asensoryczny. Na szczęście to tylko tymczasowa powłoka bo tuz po wejściu do klubu zaczyna się proces przepoczwarzania i wraz z grupą innych zrzucam kokon. Tyle pomocnych dłoni, tyle lśniącego lateksu i śliskiego silikonu, że aż dech zapiera. Ale prawdziwe wow następuje dopiero po wejściu na samą imprezę. Nigdy jeszcze nie przebywałam w towarzystwie tak dużej liczby gumofilów – na oko jakieś 35-40 osób – bajeczny widok. Odrealnione postacie odcinające się od tła i innych osób, bliki świateł tańczące na latexowej skórze. Aż chce się wyć z wizualnej przyjemności. Shiny people – usłyszałam to określenie po raz pierwszy ale nie dość, że od razu przypadło mi do gustu to jeszcze stwierdzam, że nie ma bardziej pasującej nazwy dla maniaków gumowych ciuchów.

A później już był tylko dotyk , kaskady gładkości i wodospady dreszcze. Pierwsze apogeum miało miejsce na parkiecie podczas pokazu bondage. Drugie kiedy mną a fioletowym obiektem mojego pożądania wyrosła stalowa klatka. Kontrast zimnego kanciastego metalu z ciepłym gumowym ciałem działał jak afrodyzjak. I jeszcze ten ograniczony dostęp, ta bariera, którą trzeba było pokonać. On rozpięty we wnętrzu klatki w nienaturalnej wręcz pozycji, unieruchomiony, ograniczony metalem ale poddający się dotykowi. Nadstawiający się dłoniom wbrew pasom i karabińczykom. Plastyczny, powolny, przeciekający wręcz przez palce.

Łyk zimnej coli i złapanie oddechu – tylko tyle, żeby poczuć na nadgarstkach zapięte skórzane opaski a w ustach knebel. Siedząc między dwojgiem staję się zabawką ale i przyjmuję lawę dotyku. Zamykam oczy, żeby nie rozpraszać umysłu zbędnymi zmysłami. Dłoń jedna, druga, trzecia, czwarta i już można zacząć wspinaczkę ku szczytowi. Niewygodna pozycja – tym razem to ja muszę walczyć z ograniczeniami – ręce spięte i unieruchomione gdzieś za głową, stopy zaparte o coś pod stołem, rozchylone kolana i jestem gotowa na tsunami. Drażniąca nieregularność dotyku, jej dłonie, jego dłonie asynchronicznie poruszające stawiają zmysły na baczność dwa razy częściej – uzupełniają się ale jednocześnie ciągle realokują źródło przyjemności. I co najgorsze odbierają przyjemność tuż przed spełnieniem. Podbrzusze zaciśnięte wokół niewidzialnej ciężkiej kulki zasysa mnie do wewnątrz. Paznokcie na sutkach przywołują do rzeczywistości na moment ale w tym samym czasie dotyk na wewnętrznej stronie uda oferuje zupełnie inne wrażenia. Sprzeczność doznań. Ból pomieszany z ukojeniem, w różnych miejscach, z różnym natężeniem i odmiennych reakcjach. Myśl, że za dużo swobody ruchu, zapragnęłam skórzanych pasów, którymi skrępowanie uniemożliwia inicjatywą własną ciała pozwalając przeżywać wyłącznie to, co pochodzi z zewnątrz. Tak… nie kanapa ale twardy stół i brązowe skórzane pasy podbite białym filcem… i te dłonie… Mała retrospekcja jako dodatek do istniejących warunków doprowadza mnie na szczyt. Knebel skutecznie tłumi jęk.

Kolejna porcja dotyku sprawia, że po wyprężeniu niczym napięta do granic struna spływam miękko na podłogę pod stołem. Zatapiam się we wnętrzu własnego ciała, kontempluję fale rozkoszy przelewające się przeze mnie. Podobno nad moim ciałem pracowite dłonie wzniosły toast pełnymi szklankami. Podobno usta z ukontentowaniem odnotowały moje 'zejście'. Podobno… Ja tego nie pamiętam. Ja mam swoje własne wspomnienie tej chwili.

Czas wracać do klubu, do domu, do rzeczywistości. Wracam zatem. Ale po raz kolejny wiem, że ja chcę jeszcze (nie)raz! I po raz kolejny mam wizję – wariacja na temat ostatniej sceny z Pachnidła… Kiedyś zrealizuje i to J a na razie będę pielęgnować dotykalstwo z tą garstką shiny people, którzy żyją w kraju nad Wisłą. I tym optymistycznym akcentem pożegnać trzeba gościnne Wyspy.

Brak komentarzy: