31 stycznia 2011

FETYSZ-O-MANIA 4


Data:    22 stycznia 2011  
Lokal:   No Mercy, Warszawa

Innowacje organizacyjne:    
·         brak

Innowacje artystyczne:        
·         rotacyjny VacBed 3D (Yoshimura)
·         prezentacja oferty Absynt (www.sklepabsynt.pl )
·         playroom by Leather Design Mastero (www.mastero.com )

 

Publikacje:


Czym się różni impreza?

Bo ma jedną nóżkę bardziej chciałoby się odpowiedzieć cytując jeden ze starych, abstrakcyjnych dowcipów. Ale dokładnie tak jest bo różni się wszystkim i niczym za razem.


Jest dużo dalej i trzeba wznieść się ponad chmury żeby spaść na samo dno ludzkich dziwnych upodobań. Paradoksalnie spaść na samo dno żeby być w niebie. Tym co różni nasze rodzime piekiełko od tamtejszego nieba nie jest wcale przewypasiony lokal czy skrajnie wyuzdane czy nowatorskie pokazy ani nawet niebotyczne ceny drinków w euro.


To co robi prawdziwą różnicę to ludzie, ludzie i jeszcze raz ludzie. Tam nikogo nie dziwi para stałych bywalców w wieku sześćdziesiąt plus ani spora grupa ich rówieśników. Tam nie szokuje ani osoba na wózku inwalidzkim ani rozmiar xxxl. Tam na porządku dziennym jest komplement od nieznajomej czy nieznajomego bo zachwycił ich czyjś ubiór. Tam osoba w latex odziana może o dotyk poprosić i dotyk zaoferować nieznajomemu i nie będzie to nie na miejscu. Tam zamknięcie lokalu zbyt wcześnie jest przyczynkiem do tego, żeby w pełnym świetle sycić oczy strojami wypełnionymi ciałami i ciałami owianymi skrawkami materii. Jest pretekstem do rozmów bez muzyki, umawianiem na aft erki bądź kolejne razy.

Tym co robi różnicę jest fakt, że jak chcę to mogę. Kiedy potrzebuję to mogę. W tym samym miejscu co miesiąc, z regularnością owulacji czy płatności czynszu - jest ten czas i to miejsce gdzie ludzie gromadzą się wokół tego co kochają. Bez specjalnych udziwnień, bez celebracji, bez akredytacji, bez zaproszeń i przedpłat. Po prostu zakładam na siebie to, co akurat mam ochotę założyć i spacerkiem na Abbey St. Potem wystarczy kupić bilet w kasie i przekroczyć próg magicznego miejsca gdzie czas płynie inaczej i ludzie wiedzą po co przychodzą. To zupełnie inna bajka niż stałe grono kilkudziesięciu osób, to samo od zawsze (nie takie znowu to zawsze odległe), te same zabawki, pokazy, miejsca, atrakcje. Tam nikt nie prowadzi dysputy o potrzebie dresscodu – przychodzą ci, którzy chcą i akceptują zasady gospodarzy. Tam nie ma moderacji, nikt nie ogłasza, że oto będzie teraz to i czy tamto pokazywane. Po prostu ludzie zanurzeni w dźwiękach, obrazach i dotykach przemieszczają się w klubie, rozmawiają bądź zabawiają się i jeżeli akurat trafią przed scenę patrzą. Albo sami stają się obiektem pożądania, atrakcją, pokazem. Nie potrzebują moderacji i nie oburzają się, że nie ma rozpiski godzinowej pokazów.

To co się tam dzieje jest naturalne i nie potrzebuje ręcznego sterowania. I to właśnie stanowi o atrakcyjności miejsca. To właśnie jest jak zew – woła, przyciąga, wyzwala, inspiruje, uzależnia. Pozwala czekać, kumuluje pragnienia i wyobrażenia żeby pozwolić im eksplodować w samym sercu pulsującego życiem tłumu.

I myśl kiełkująca nieśmiało w ślepym zaułku umysłu żeby sięgnąć po więcej, przeżyć to bardziej, głębiej, każdą komórką skóry wchłaniać aurę wyrafinowanego wyuzdania. Poszukać miejsca o mniej restrykcyjnych zasadach i większej liczbie ludzi. No cóż, trzeba będzie wsiąść do samolotu żeby tego doświadczyć ale już wiem gdzie będzie kolejny raz, wiem dokładnie!



14 stycznia 2011

Potencjał erotyczny mojej żony

Autor: David Foenkinos

Książka z równym powodzeniem mogłaby nosić tytuł Historia pewnego Hektora. To właśnie Hektor jest jej bohaterem. A jest to człowiek ze wszech miar dziwny, który w ciągu życia zajmował się głównie zbieraniem, ale na miarę manii kolekcjonerskiej. A jego zainteresowania były czasami wprost absurdalne. Jak często trafia się kolekcjoner patyczków do przekąsek, chorwackich przysłów, wróżb z chińskich ciasteczek czy pierwszych stron książek albo wisielczych sznurów? Do tego dochodzą tradycyjne przedmioty zbieractwa ja np. znaczki pocztowe czy kinder niespodzianki.


Hektor w ramach zrywania z nałogiem rozpoczyna znajomość z Brigitte. Był przekonany, że to prosta droga do wyleczył się z manii. Pozory, pozory i jeszcze raz pozory. Co prawda w momencie kiedy ujrzał Brigitte balansującą na drabince w trakcie mycia okien zapomniał skutecznie o wszelkich kolekcjach jakimi w życiu się zajmował. Przekornie jednak postanowił w tym samym momencie, że teraz poświęci się już tylko jednemu celowi, jednemu zbiorowi. Będzie kolekcjonował chwile, w których jego żona myje okna...


Ale nie chodzi tylko o oglądanie tych scen, to kolekcjonowanie to polowanie. To wielbienie kobiecości właśnie w czasie tej jednej czynności. To konieczność uporania się z nieprawdopodobnym podnieceniem i napięciem seksualnym. Nie ma co ściemniać Hektor stał się fetyszystą w najbardziej słownikowym znaczeniu tego słowa. Osiągał satysfakcję seksualną wyłącznie obserwując żonę myjącą okna. We własnych czterech ścianach nie stanowiło to problemu, ale Brigitte potrafiła umyć cudze okno ot na przykład będą z wizytą. Co więcej osoby, które widział ją w akcji były tym zjawiskiem zauroczone podobnie jak Hektor.


Lekkie pióro, ciekawie rozwijająca się fabuła, humor a to wszystko w erotycznych kontekstach. Przyjemna lektura o sporym ładunku pozytywnej energii.

13 stycznia 2011

Paulo Coelho

"Zawsze trzeba wiedzieć kiedy kończy się jakiś etap w naszym życiu.

Jeżeli uparcie chcemy w nim tkwić dłużej niż to konieczne,

tracimy radość i szansę poznania tego co przed nami."

Właśnie rysuję grubą kreskę, która kończy pewien rozdział. Nowego jeszcze nie napisałam. Jeszcze tylko zwyczajem feniksów doczekam dnia spalenia, żeby narodzić się z popiołów. Na nowo, po raz kolejny. Wówczas będę wiedziała co dalej. Teraz aż do dnia spalenia będę tracić pióra.

Mól książkowy

Bardzo mi brakuje antykwariatów. Dawno, dawno temu kiedy życie było dużo mniej skomplikowane i dysponowałam ogromem czasu na przyjemności osobną kategorią aktywności były wizyty w antykwariatach. W czasach kiedy książki miały jeszcze drukowaną informację o wielkości nakładu same książki były inne. Miały inną wartość. Monetarną, sentymentalną, kolekcjonerską. Dziś są paradoksem. Z jednej strony są niewątpliwie produktem masowym, z drugiej jednak drukowane są w ilościach minimalnych. Głównie z powodu minimalizowania ryzyka straty, a jak się uda i będzie bestseller – to się dodruk zrobi.

Dawniej książki miały kolejne wydania, które różniły się od siebie. Czasami były opatrzone innym wstępem, czasami zawierały jakieś materiały dodatkowe lub zmiany w treści. Dziś wydanie trzecie czy piąte to najprędzej można zauważyć w podręcznikach szkolnych. W przypadku współczesnych książek orientujemy się, że to kolejne wydanie po okładce, na której prezentowana jest na przykład inna fotografia. Poza tym nic nie wskazuje na fakt, że to wznowienie.

Dwadzieścia pięć, trzydzieści lat temu książki były przedmiotem polowania, bazarowych spekulacji czy zapisów na listę społeczną. W trybie subskrypcji stała się swego czasu dumną właścicielką Encyklopedii Powszechnej PWN. Ale były też małe sklepiki z regałami wypełnionymi używanymi książkami. W powietrzu unosił specyficzny zapach papierowego kurzu a przy regałach można było spotkać zaczytanych ludzi. Książka położona na dłoni stawała się częścią mnie. Ale zanim do tego doszło trzeba było odwiedzić kilkanaście miejsc w mieście, sprawdzić czy nie pojawiło się tam to, czego szukam. Z chwilą przekroczenia progu antykwariatu czas płynął inaczej, jakby obok, jakby powoli. To czas na intymne chwile z drukowanym słowem.

Z czasem podstawą w obrocie stały się książki nowe. Nagle dostępne na wyciągnięcie ręki, coraz ładniej wydane, na lepszym papierze, bardziej kolorowe. I tylko straciły ten urok tajemniczości. I tylko przestały opowiadać swoje historie. Stały się wyłącznie nośnikiem druku. A skoro tak to po cóż spędzać czas w sklepie z książkami? Dziś w empikopodobnych przybytkach spędzam kilka minut raz na miesiąc albo dwa, głównie po to żeby kupić miesięcznik o nurkowaniu.

A książki? Gdzie są książki z tamtych lat? Książki wydane w latach osiemdziesiątych i do dziś nie wznowione, książki zapomniane, książki nie modne, książki nie trendy. Na szczęście ciągle żyją, ciągle zmieniają miejsce pobytu i właścicieli. Co prawda Internet pozwala odnaleźć takowa i kupić czyli realizuje cel ale niestety nie zaspakaja potrzeby nawiązania kontaktu z książką zanim się ją kupi. To trochę jak kupowanie przysłowiowego kota w worku. Nigdy nie wiadomo czy w środku nie będzie brakujących stron albo zabazgranych powierzchni. Ale są sieciowe antykwariaty, w których ciągle można wyszukać smaczki i wejść w ich posiadanie za pięć czy dziesięć złotych. Dziś przyjechała kolejna paczka z nieprzyzwoitymi tekstami z lat osiemdziesiątych. Co ciekawe większość książek kupuję ostatnio w jednym antykwariacie pod Łodzią. A najciekawsze jest to, że zawsze znajduję kilka interesujących mnie tytułów właśnie tam. Moje osobiste źródełko z magicznie zadrukowanym papierem. Kolekcja jest już całkiem pokaźna, a zaczęło się od jednej sztuki…

12 stycznia 2011

Czkawka

Raport tu, sprawozdanie tam, zestawienie jeszcze gdzieś indziej. I tak przez miesiąc. Check lista w garści i enty raz sprawdzanie czy wszystko jest ok. Niestety jak się jest na końcu łańcuch pokarmowego trzeba mieć dwa razy większą pewność, że wszystko w ni m jest jadane. W efekcie człowiek zamyka oczy po ubraniu choinki a jak je otwiera to jest cholera połowa stycznia. I miesiąc zniknął z kalendarza. A jak przemnożyć to przez ilość zamknięć roku w ciągu życia zawodowego to uciekły mi …dwa lata! Szok! Kupa czasu a w tym wypadku z przewagą kupy!

Skoro nie wieje na mnie wiatr zmian to sama zaczynam proces. Jakoś to tak było na zajęciach z meteorologii, że jak ciśnie wysokie to jakieś fronty czy coś w tym rodzaju się tworzą. Ciśnienie już mi skoczyło. Wystarczająco. Udało się nie eksplodować ale to tylko dlatego, że jestem niewyspana. Plan na najbliższe dni prosty do bólu. Po pierwsze odespać ostatni tydzień. Po drugie obejrzeć w film. W kinie. Nie animowany! Po trzecie zobaczyć skąd wieje i rozpocząć podróż pod wiatr. Przejść przez oko cyklonu i odnaleźć Shangri-La.

10 stycznia 2011

Hapnij birsdej

Obiecałam dziś sobie, że to ostatnie urodziny, które spędzam w robocie do późnych godzin nocnych. Jak się na tym złapię za rok to sama siebie kopnę w dupę.

Popatrzyłam na ubiegłoroczną listę życzeń i jestem zadowolona z efektu :)


A tak z innej beczki to znalazłam gadzet, który bardzo mi przypadł do gustu (a i kaliber ma odpowiedni!). Z charakterkiem słuchaweczki, z charakterkiem...





munito

3 stycznia 2011

Kocia dzikość

Nieznajoma, a odniosłam wrażenie, że znam ją od zawsze. Zmysłowe usta, w których mogłabym zatopić własne. Roześmiane oczy. Brunetka rzecz jasna. Ale to wszystko mogę jednym ruchem dłoni zrzucić ze stolika na podłogę i uznać za nieznaczące. Kiedy dotykała swojego przedramienia mówiąc o latexie, kiedy pocierała palce przywołując wspomnienie liny emanowała z niej ta elektryczność, którą posiadają wyłącznie osoby oddychające dotykiem. Jestem przekonana, że w chwili uniesienia zapomina oddychać i wyłącznie przez pory skóry utrzymuje kontakt z rzeczywistością. Silna, drapieżna, prowokująca. A pod czaszką pulsujące pragnienie, żeby posmakować jej skóry. Poczuć jak elektryzuje powietrze kiedy się jej dotyka. I jeszcze to, żeby zamknąć ją w vacbedzie i dotykać. Powoli, przesuwać opuszki palców po każdym centymetrze jej ciała. A między nami jedynie cieniutka warstwa latexu i odrobina płynnego silikonu. Na samą myśl robi mi się miękko-mokro.
Nieznajoma.
Elektryzująca.
Żywa.
Ciekawe jaka jest w dotyku. Mam nieodparte wrażenie, że sypie iskrami jak głaskany pod włos kot. Tyle, że koty chadzają własnymi drogami…

2 stycznia 2011

Gra wstępna

Autor: Tomasz Jastrun

Sześćdziesiąt dwa felietony z erotyką w tle lub w roli głównej. Rozmowy wewnętrzne i cytaty z rzeczywistych dialogów. Retrospekcje zdarzeń i ludzi. W charakterystyczny dla siebie liryczny sposób autor pokazuje kolekcję wspomnień. Każda opowiastka jest jak zapalana zapałka – rozbłyskuje – płonie i gaśnie. Delikatność sąsiaduje tu z dosadnością, łagodność z ironią, dzięki temu tematyka jakże jest różnorodna. Jak wielu autorów zdecydowało się napisać cokolwiek na temat seksualności towarzyszącej upływowi lat? Zmieniającej się powłoce człowieczeństwa i ciągle żywym duchu? Albo poświęcić felieton pośladkom – w różnych ich aspektach – od słowotworu po napięcie skóry.

Jastrun skonstruował muzeum wspomnień gdzie hotelowa miłość z odpowiednim partnerem zyskała miano pięciogwiazdkowego orgazmu a jedna z partnerek została uwieczniona takim oto opisem " Byłem kiedyś z kobietą, która była tak ekspresyjna wokalnie, że sąsiedzi wezwali policję, bo byli pewnie, że ja morduję".


Ta książka jest jak owoc granatu – pełno w niej maleńkich, soczystych, słodko-kwaśnych smaczków. A że jak owoc granatu jest złożona - w tym przypadku z felietonów bardzo dobrze sprawdza się jako dodatek do codzienności. Nie trzeba jej czytać za jednym zamachem. Wręcz przeciwnie – felieton lub dwa do popołudniowej kawy i od razu nastrój się poprawia. Intrygująca treść podana w lekkostrawnej formie, przyprawiona twarzami i nazwiskami czasami bardzo znanych ludzi z odrobiną współczesności czyli tym, co można nazwać tłem socjologicznym. Urzekło mnie podsumowanie w jednym z felietonów. Urzekło celnością spostrzeżenia i prawdziwością sedna:


"Polska jest w dziedzinie erotyki krajem wielce skomplikowanym, pruderyjnym i rozpustnym, tolerancyjnym i obskuranckim, spiętym i rozpiętym – czyli niezły mamy tu bigos. Na szczęście dobrze przyrządzony bigos to interesująca potrawa".


Warto sięgnąć po Grę wstępną choćby jako przerywnik między dwoma mrugnięciami powieki.


1 stycznia 2011

Florystka Cecelia Webber

W przypadku Cecelia Webber wybór motywów flor tycznych na temat swoich prac wydaje się bardziej niż oczywisty. Urodziła się dorastała w małym miasteczku położonym wśród lasów i pól. Nad typową dla rówieśników zabawę przedkładała lekturę i obserwację przyrody. Nie sposób pozostać obojętnym mając na co dzień możliwość obcowania z salamandrami – to zadziwiające zwierzęta i do dziś kojarzące się z czymś nieziemskim i tajemniczym. Ech… te ich płomieniste pomarańczowe znaki na skórze, zupełnie jak ślady po dotknięciu magicznej istoty.

Piękno żywych istot sprowokowało myślenie o pięknie ludzkiego ciała. Sprowokowało pytania o sens zawstydzenia, jakie wpisane jest w myślenie o ludzkiej nagości w kulturze cywilizacji zachodniej. W jej pojmowaniu świata piękno nagości i piękno przyrody przenikały się, uzupełniały, wzajemnie eksponowały.

W takim właśnie stanie duszy i umysłu powstał pierwszy człekokwiat – maksymalnie wierne odwzorowanie istniejącej rośliny ale zbudowanej z misternej układanki maleńkich obrazów ludzkiego ciała. Dobór póz, w których uwiecznione zostały modelki, dobór kolorów poszczególnych elementów stał się technicznym dopełnieniem. Kwintesencją idei było namalowanie kwiatów ludźmi.

Dla mnie obrazy te niezwykle inspirujące przez to, że przełamują stereotyp postrzegania świata. Patrząc na stworzone przez autorkę nowe gatunki powracam myślą do lat dzieciństwa kiedy małe fragmenty kolorowych szkiełek i lustra zamknięte w kartonowej tubie kalejdoskopu ot wiary przed moim umysłem wrota wyobraźni. Autorka podała mi właśnie taki kalejdoskop. Kolorowy drobiazg w jego wnętrzu jest bardziej obły, bardziej żywy ale równie tajemniczy i magiczny jak ten pierwszy.

Uczta dla oka i umysłu…