31 maja 2008

Połowiczny sukces

Prośba skierowana do właściciela strony została (delikatnie rzecz ujmując) zignorowana. Na szczęście Grupa Onet.pl jako dostawca platformy Republika zachował się tak, jak powinien - zdyscyplinował użytkownika. Co prawda z listy zniknęły wyłącznie zakwestionowane przeze mnie teksty - cała reszta jest dumnie prezentowana nadal.

29 maja 2008

Uwaga złodziej!

Kolejny złodziej i pseudopublicysta cudzych tekstów został namierzony i poinformowany o naruszeniu praw autorskich. Zestaw ponad czterystu ukradzionych tekstów znajduje się pod adresem NowaFantazja. Oprócz swoich tekstów znalazłam tam kilka innych, co do którym mam pewność, że autorzy nie wyrazili zgody na ich publikację (zwłaszcza jako anonimów).

28 maja 2008

Sianokosy

(Nie)moja słodka Laleczka jest dziś smutna, zgaszona jak nagle zdmuchnięty płomyk świecy. Taki bardzo smutny to smutek, bo ludzką zawiścią sprowadzony na świat. Straciła zupełnie swoją witalność, na rzecz apatycznego służbowego uśmiechu numer pięć. Zdmuchnąć chciałoby się te smutki z brązowych oczu, przywrócić wargom wyraz radości. Choćby pocałunkiem. I tym razem pokusa musiała został odegnana precz. Pozwoliłam sobie jedynie na przytulenie i może odrobinę zbyt długi pocałunek złożony na czubku głowy. Z trudem i jedynie w wyniku działania zdrowego rozsądku wydobyłam twarz z jej włosów. Jakże upojnie pachnie jej skóra. I nie mowie o perfumach tylko o naturalnej woni ciała. Aromatyczna obietnica ambrozji. Jest jak zapach świeżo skoszonej trawy,. Niby najzwyczajniejszy z możliwych, ale nie sposób przejść obok niego obojętnie. Jeśli miałabym wybrać miejsce i czas to zdecydowanie byłaby to łąką w czasie sianokosów i słoneczne południe. Woń czegoś co już nie jest trawą, a jeszcze nie sianem. Rozgrzanego i rozedrganego zapachami powietrza, delikatny powiew omiatający nagą skórę i wilgotny język zbierający z ciała jego esencję. Wyprężoną pod dotykiem i oddechem, schowana pod przymkniętymi powiekami i posypana odrobiną cynamonu oraz dojrzałą malina na wargach poproszę. Królewski deser. A może danie główne?

27 maja 2008

Nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu

Podsumowanie nie jest dostępne. Kliknij tutaj, by wyświetlić tego posta.

26 maja 2008

Pod górkę ;)

Górski temat – przypomniany w rozmowie. Odżyły dziwne wspomnienia i zdarzenia. Wschód słońca na Śnieżce, spacerek po Chochołowskiej o piątej rano czy wreszcie zjazd na lawinie z Zawratu. Jakieś zdjęcia pod Ornakiem, jakieś zapiski, osoby i myśli. Nie brakowało mi tego przez lata, przez dwadzieścia lat a teraz zatęskniłam. Do ciężkiego śpiwora (te dzisiejsze mieszczą się w kieszeni niemal), do plecaka ze stelażem (ktoś to jeszcze pamięta – szczyt marzeń to był swego czasu), do pionierek, które służyły przez lata. Do czasów, kiedy na szlaku przez parę godzin można było nie spotkać żywej duszy. Do schroniskowej atmosfery. To wszystko miało swój urok, czy ma go jeszcze dziś? Nie wiem. W planach na 1989 miałam zapisane – zobaczyć wschód słońca na Rysach – nie zrealizowane do dziś. I raczej takie już pozostanie. Taka własna rysa na Rysach.
Swoją drogą zawsze bardziej mnie pociągały wschody słońca niż kiczowate w wyrazie zachody (zwłaszcza te na plaży z zarysem palm).

24 maja 2008

Rozmowa liryczna

- Powiedz mi jak mnie kochasz.
- Powiem.
- Więc?
- Kocham cie w słońcu. I przy blasku świec.
Kocham cię w kapeluszu i w berecie.
W wielkim wietrze na szosie, i na koncercie.
W bzach i w brzozach, i w malinach, i w klonach.
I gdy śpisz. I gdy pracujesz skupiona.
I gdy jajko roztłukujesz ładnie
- nawet wtedy, gdy ci łyżka spadnie.
W taksówce. I w samochodzie. Bez wyjątku.
I na końcu ulicy. I na początku.
I gdy włosy grzebieniem rozdzielisz.
W niebezpieczeństwie. I na karuzeli.
W morzu. W górach. W kaloszach. I boso.
Dzisiaj. Wczoraj. I jutro. Dniem i nocą.
I wiosną, kiedy jaskółka przylata.
- A latem jak mnie kochasz?
- Jak treść lata.
- A jesienią, gdy chmurki i humorki?
- Nawet wtedy, gdy gubisz parasolki.
- A gdy zima posrebrzy ramy okien?
- Zimą kocham cię jak wesoły ogień.
Blisko przy twoim sercu. Koło niego.
A za oknami śnieg. Wrony na śniegu.
Konstanty Ildefons Gałczyński

Jej własnie mogłabym wyszeptać tę dedykację. Jej własnie. Tak bliskiej i ciału, i duszy osobie. I tylko zrobić tego nie chcę, bo wciąż próbuję się nie zakochać. Zadurzam się w jej aurze, spijam słowa z warg rozchylonych rozkosznie, których wzbraniam sobie tknąć. Kolekcjonuje jej uśmiechy i zapachy, smakuję kawę jej dłonią podaną - ja, która kawy nie pijam. Nie chcę się zakochać, kobiety bolą tak bardzo i tak głęboko...

Barebacking nie dla mnie

Kolejna angielska nazwa - barebacking - określajaca zachowania trywialnie nazywane działaniem bez głowy. Co to dokładnie? Ano celowe narażanie się na ryzyko przez podejmowanie licznych kontaktów seksualnych, z przypadkowymi partnerami i bez zabezpieczeń. Dodać należy, że nie jest to efekt niewiedzy ale podejmowanie celowych działań przez osoby w pełni świadome zagrożenia (AIDS, choroby przenoszone drogą płciową itd). Zjawisko obserwowane najczęściej wśród homoseksualnych mężczyzn, ale nie tylko (skłonność do barebackingu jest bardziej charakterystyczna dla mężczyzn niż dla kobiet, stąd polaryzacja w kierunku homoseksualistów).

Nazwanie zjawiska to jedno, mnie raczej zastanawia co popycha takich ludzi do działań, w dłuższej perspektywie - przeciwko własnemu organizmowi. Adrenalinka podobna rosyjskiej ruletce? Uda się wyjść cało czy też nie z przygody? Bo trudno mi uwierzyc, że chodzi o świadome lekceważenie zagrożenia w rodzaju jadę powoli więc nie muszę zapinać pasów bezpieczeństwa w samochodzie.

Nie powiem, kategoria "sex z nieznajomym/nieznajomą" dla mnie także jest silnym afrodyzjakiem. Ale co innego mieć fantazję, a co innego ja skonsumowac. W tym przypadku pozostanę jednak na głodzie, bo szacunej ewentualnych kosztów za możliwą (co nie znaczy pewną) przyjemność nie wychodzi na korzyść realizacji fantazji. Dziękuję, nie jadam "fast-fuu-dów'.

23 maja 2008

Julian Tuwim

"Żyj tak, aby znajomym zrobiło się nudno, gdy umrzesz."

Tak właśnie zamierzam, inaczej po cóż byłoby tyle trudu :). Znajomi, wszyscy ci, których kiedykolwiek poznaliśmy? Czy może wszyscy ci, którzy warci są zapamiętania. A może ci, którzy mogliby ze znajomych przerodzić się w przyjaciół. Przyjaciele - Ludzie Którzy Wiedzą. I nie ma znaczenia kiedy ostatnio się z nimi rozmawiało, wczoraj, rok temu, pięć czy dwadzieścia lat wstecz. Zawsze możesz wpaść i powiedzieć cześć, odpowiedzą jakbyśmy się nie widzieli od... wczoraj. Żyć ciekawie, to ważne. Żyć tak, żeby mieć z tego przyjemność.
Właśnie tak. Nie, żeby płakali po mnie ale właśnie wpomnieli, że cokolwiek o mnie nie mówic to jedno trzeba przyznać - ze mną nie sposób było się nudzić. Dobra i złe chwile i zdarzenia ulotne być mogą, ale to, co bywało interesujace i ciekawe - zostanie zawsze w zakamarkach pamięci. Ku pamięci zatem :)

20 maja 2008

Hikari Kesho - shibari po włosku

Włoch, pięćdziesięciolatek z czterdziestoletnim doświadczeniem w fotografii. Specjalizujący się w fotografowaniu mody i współpracujący z wielkimi świata mody. Gdzieś w środku oddający się swojej nieco odmiennej pasji. Już nie jako Alberto Lisi, ale pod pseudonimem artystycznym Hikari Kesho ubiera modelki w sznurki i uwiecznia w kadrze swoje unikatowe kolekcje. Kompozycje przynoszące na myśl układanki ikebany. Wycyzelowane, dopieszczone, wręcz idealne. Wycinane światłem, malowane szarością cienia sceny emanujące statycznym pięknem.
Na uwagę zasługują kompozycje podwieszane, zarówno ze względu na estetykę sznurowania jak i roztaczające cudowną aurę erotyki pozy modelek. Motyle. Po prostu. I tylko zamiast skrzydeł mające ramiona. Uwikłane w nieziemskie pajęczyny, ktorych stają sie ozdobami.

Fotografie wywołujące emocje tym większe, jeżeli zna się pieszczotę sznura na skórze, jeżeli doświadczyło się stanu nieważkości w pajęczynie. To, czego trochę brakuje to ślady po linkach, odciśnięte w ciele pocałunki więzów. Jeszcze ciepłe runy…















Absolutną osobliwością jest cykl Boundless. Z jednej strony nawiązanie do paleolitycznej Wenus, renesansowego wzorca piękna, z drugiej, jakby przekorne powiedzenie nie obecnemu kultowi ciała i kanonowi piękna reprezentowanemu przez wychudzone do granic modelki. Potrzeba na to i odwagi, i koncepcji, chylę czoła przed jednym i drugim.

Ewolucja uległości - uległość nieuświadomiona

Gdzie zaczyna się droga do uświadomionej uległości? Od jednej myśli, jednego skojarzenia rozpętującego kaskady impulsów elektrycznych w synapsach. Od czegoś, co ma się na przysłowiowym końcu języka, ale nie potrafi się tego nazwać. Od czegoś, co zagnieżdża się w zakamarkach umysłu i nie pozwala się stamtąd wyrzucić. Od czegoś, co zaczyna żyć własnym życiem, gdzieś między móżdżkiem a ciałem migdałowatym. Początkowo jest ignorowanym przebłyskiem. Z czasem staje się poszukiwaniem ziarnka piasku na plaży. Niezdefiniowanym czymś, czego brak staje się fizycznie odczuwalny. W chwilach wyciszenia, relaksu powraca samo. Ni to wspomnienie, ni marzenie, ciągle jeszcze bezkształtne, ale takie jakieś potrzebne. Jak brakujący kawałek układanki, zagubiony puzzel. Jeszcze później nabywa się umiejętności przywoływania tego stanu, ciągle jeszcze bardzo nieokreślonego. Dobrą porą jest stan tuż po przebudzeniu, ale jeszcze przed otwarciem oczu. Ja go nazywam snowaniem. Rozluźnione ciało, jeszcze rozespane, dookoła kojące i bezpieczne dźwięki mocy ustępujące powoli miejsca dziennemu zgiełkowi. I ta przywołana nienazwana myśl, która pod wpływem przyglądania się jej zaczyna nabierać kształtów. Nie od razu, nie pierwszego, nie dziesiątego dnia, ale w końcu będzie ukształtowana. Teraz zaś każdego takiego poranka można jej dokładać maleńkie kawałeczki pojedynczych detali. Przywołując ten zaczyn śnić na jawie o tym, czego się nie zna. Tak, właśnie oswaja się myśl. Czasami scena ewoluuje, a czasami odtwarzana jest dokładnie ta sama sekwencja. Przynosząca przyjemność. I podniecenie.

Czasami trzeba lat, żeby to, czego się doświadcza w snowaniu być w stanie wyartykułować na jawie. I nie chodzi mi o publiczne deklaracje, o dzielenie się z kimkolwiek tymi przeżyciami. Chodzi o trzeźwe powiedzenie samemu sobie – tak, właśnie to mnie podnieca, właśnie tego pragnę doświadczyć. Przyznać się przed sobą, co mnie w tym pociąga. Najtrudniejsze – osobisty coming out. Zaakceptowanie własnej fascynacji poniżeniem i bólem. Tym trudniejsze, kiedy kontrastuje z reprezentowana postawa życiową. Bez pełnej i świadomej samoakceptacji tego stanu nie sposób mówić o jakimkolwiek realizowaniu tych pragnień.

Sprowokowana

Jakoś tak się zdarza, że z rzadka, ale jednak trafiam na interlokutorów, którzy nie tylko potrafią, ale i chcą podejmować polemikę. Tak było i dziś. Każdy, kto zna mnie choć trochę wie jak bardzo cenię sobie język i swobodę formułowania myśli, zwłaszcza na przysłowiowym papierze. Uwielbiam tarzać się w słowach, podsycać jedną myśl inną, pielęgnującym pociągnięciem pióra bądź klawisza tworzyć byty zahaczone jedynie o rzeczywistość, a jednak realne do bólu.
Dyskurs o uległości, widziany oczyma obu stron. Uległości nieuświadomionej i płochej, uległości odkrywanej, uległości właściwej wreszcie. Dawno już nie pamiętam tak inspirującej wymiany zdań. Z dwóch skrajnie odmiennych pozycji, ze szczytu górskiego i morskiego odmętu. Niewiarygodnie kiczowate zestawienie z tego wyjść mogło, gdyby nie fakt, że tak właśnie chciało to rozlokować przeznaczenie.

19 maja 2008

Ocena? Nie... ewaluacja

Ewaluacja – słowo wytrych. Może być dłonią głaszczącą po głowie albo obuchem weń uderzającym. Kolejne, które można dołożyć do panteonu wymówek na wszelkie okazje. Moim zdaniem jest tuż za słowami „zarząd” oraz „procedura” i przed „system”. Wszystko i nic. Krótko mówiąc rozmówca to by człowiekowi nieba przychylił, ale trzeba zrozumieć jego sytuację, bo procedura, którą później zarząd musi… itp. Takie właśnie cudotwory wychodzą w sytuacji, kiedy rozwiązania charakterystyczne dla korporacji zaczynają być wdrażane w małych organizacjach. Na zasadzie kalki. Przerost formy nad treścią i generowanie bytów, którymi można się zasłonić przed niewygodnym interlokutorem.
Chyba wolę już korporację w korporacyjnym wydaniu – tam przynajmniej nie ma rozczarowań, bo zasady gry są od początku jasne.

18 maja 2008

Obnażające cięcie

Obcięła włosy, ma teraz zawadiacko opadającą na twarz grzywkę i bezwstydnie obnażony karczek. Kiedy odwraca się ode mnie mam ochotę zostawić ślady zębów na tym skrawku skóry poniżej linii włosów. Patrzeć jak promyki dreszczy rozchodzą się wzdłuż kręgosłupa, jak zaplata palce przedłużając drżenie. Jest jak motyl, który przysiadł na wyciągniętej dłoni – upajasz się tą chwilą i zdarzeniem, ale spróbujesz zamknąć dłoń a odleci. Motyl o wulkanicznej osobowości. Motyle łapie się w siatkę, może czas już zacząć zaplatać sieć – wyglądałaby zjawiskowo półnaga, rozpostarta na sznurach, w chybocącym świetle świec. Ubraną w sznur, wygiętą w ekstatyczny łuk uwiecznić w kadrze. Uwielbiam kompozycje z kobiet i sznurów, wyjątkowo inspirujące to połączenia. Ją widziałabym w rdzawozłotym oplocie, z przewiązanymi oczyma i rozchylonymi wargami i drżącymi palcami.

17 maja 2008

Na sprężonym powietrzu

Nieczęsto się zdarza, w każdym razie nie mnie, żeby całkowicie zapomnieć o świecie. Kilka takich momentów, które przeniosły mnie w inny wymiar. Teraz doświadczyłam jeszcze jednego. Świadomego przebywania w miejscu, gdzie kontakt ze światem nie jest możliwy. Po prostu – technicznie nie jest możliwy. Istnieje wyłącznie tu i teraz, a przyszłość sięga co najwyżej do kolejnego zejścia pod wodę. Czas płynie jakimś zupełnie innym tempem. Nawet cos, co nazywam katolickim poczuciem winy, które niestety wyniosłam z domu rodzinnego, nie było w stanie zaistnieć w tamtych warunkach. Żadnego odnoszenia się do tego, że ja tu oni tam. Nic. Zero. Całkowita przejrzystość świadomości skupionej na zwykłych czynnościach – klarowaniu sprzętu, ubieraniu się, wskakiwaniu do wody jak na drugą stronę lustra i powrotach na powierzchnię. Fizyczna przyjemność odczuwana w każdej komórce. Przyjemność w najczystszej formie. Drzemka w kołyszących objęciach koi. Posiłek. I kolejna ekstaza pod wodą. Bez pośpiechu. Świat został gdzieś tam, dalej niż brzeg.

Kiedyś zastanawiałam się, co powoduje ludźmi, że decydują się na pracę divemasterów właśnie tam. Pewnie ilu ludzi tyle odpowiedzi. Dla mnie byłaby to właśnie przyjemność bycia w innym wymiarze, innym czasie i przestrzeni. Ucieczka? Być może, ale jaka piękna i jaka skuteczna. Nie wiem czy na dłuższą metę potrafiłabym tak, ale wiem, że dla własnego zdrowia psychicznego powinnam powtarzać to przynajmniej raz na trzy miesiące, albo nawet dwa. Nie minęły trzy tygodnie od powrotu, a tęsknota mnie obezwładnia. Ja nie potrafię na pół gwizdka, cokolwiek robie musze się temu poświęcić bez reszty. Egiptowo – mój Eden, dziewicze południe.

5 maja 2008

Laleczka z porcelany

Wielka przyjemnością było wziąć w ramiona te filigranową postać. Znów pachniała tak słodko. Krucha i ufna. Mniam. Nie ma się co oszukiwać chciałaby się ją schrupać jak eklerkę, tak, żeby to, co w środku zostało lubieżnie na brodzie. Nie wiem jak długo dam radę jeszcze opierać się jej aurze, a może właśnie nie należy czekać. Zawsze kiedy ją tulę mam wrażenie, że dochodzimy do niewidzialnej linii i nie starcza charakteru, żeby ją przekroczyć. Wpić się w te zmysłowe usta, do utraty tchu, do zatracenia.
To takie urocze wrócić po nieobecności i widzieć, że ktoś czeka. Na mój powrót. Laleczka z porcelany, można popatrzeć, można dotknąć, ale nie można zabrać ze sobą. Jeszcze nie.

3 maja 2008

Słona retrospekcja

Nie mam szczęścia do instruktorów, oj nie mam. Dość powiedzieć, że to, co było konieczne wykonałam – testy napisałam, nurkowania zaliczyłam. Ale gdyby nie to, że każde z zagadnień przepracowałam własnoręcznie na podstawie materiałów to to, co szumnie nazwane było szkoleniem byłoby jedynie farsą.

Na szczęście jednak trafił się na łodzi divemaster, który pozwalał czerpać ze swojej wiedzy, dzielił się pasją i po prostu mu się chciało. A nie musiał przecież, bo inna jego rola tam była. Brytyjczyk, bardziej brytyjski niż cała rodzina królewska razem wzięta. Zdystansowany, opanowany, spokojny itp. Zachwycający w swojej wewnętrznej równowadze, emanujący radością nurkowania. Chłonęłam całą sobą tę jego wewnętrzna energie i pasję. W końcu ktoś, dla kogo nie liczy się dystans w dół czy w poziomie, ale ktoś, kto potrafi się cieszyć pływaniem tuż nad dnem lub w ślimaczym tempie przesuwać się wzdłuż ścianki. Ktoś, do kogo chce się dostosować rytm oddechu i ruch płetw. Ktoś, kto potrafi przeszukiwać poletko trawy wodnej, żeby znaleźć w nim zielono przezroczyste, dwucentymetrowe stworzenie przypominające włochatego i wyprostowanego konika morskiego. Ktoś, kto potrafi się cieszyć jak dziecko, kiedy już to znajdzie. Wciąż mam przed oczyma jego sylwetkę, która z gracją poruszała się w wodzie, te kocie ruchy, to zaglądanie pod skalne załomy i nawisy koralowców, przewrotki wyciskające ostatnie bąbelki powietrza uwięzione pod kapturem. Uwielbiałam z nim pływać.

Tydzień z nim nauczył mnie więcej niż wszyscy instruktorzy razem wzięci przez całe moje nurkowe życie. Jest moim guru. Kimś, kto potrafi w dwudziestym pierwszym wieku się nie spieszyć, przez godzinę śledzić najdrobniejsze ślady na piasku, żeby na koniec spotkać nagoskrzelnego ślimaka. Od razu przypomina mi się MPJ ze słowami

„Kto chce, bym go kochała, musi umieć siedzieć na ławce
i przyglądać się bacznie robakom i każdej najmniejszej trawce”.

Właśnie taki jest James – potrafi patrzeć tam, gdzie inni nawet nie rzucą okiem i znajduje tam skarby. Za każdym razem, kiedy widziałam tuż nad powierzchnią wody jego skierowany ku dołowi kciuk wiedziałam, że zmierzamy w stronę kolejnej przygody. Pod wodą był u siebie, w swoim środowisku naturalnym. Absolutny perfekcjonista, pasjonat. Obcowanie z nim pod wodą dawało mi fizyczną przyjemność. Chciałabym jeszcze zakosztować tej przyjemności. W środowisku, w którym słowa nie istnieją, a komunikację tworzą gesty. Gdzie poznaje się człowieka od zupełnie innej strony niż na powierzchni. Jest jedną z dwóch osób, z którymi bez wahania skoczyłabym w wodę, w każdą wodę.

Nie chce mi się wracać do rzeczywistości, co najmniej połowa mojej duszy jest jeszcze tam, pod wodą. Nie wiem czy nie będzie konieczna wyprawa, żeby ją sprowadzić tutaj. Nigdy jeszcze nie było tak, żebym z takim trudem rozstawała się wyprawą. Ale i żadna inna do tej pory nie dała mi takiej frajdy.