3 maja 2008

Słona retrospekcja

Nie mam szczęścia do instruktorów, oj nie mam. Dość powiedzieć, że to, co było konieczne wykonałam – testy napisałam, nurkowania zaliczyłam. Ale gdyby nie to, że każde z zagadnień przepracowałam własnoręcznie na podstawie materiałów to to, co szumnie nazwane było szkoleniem byłoby jedynie farsą.

Na szczęście jednak trafił się na łodzi divemaster, który pozwalał czerpać ze swojej wiedzy, dzielił się pasją i po prostu mu się chciało. A nie musiał przecież, bo inna jego rola tam była. Brytyjczyk, bardziej brytyjski niż cała rodzina królewska razem wzięta. Zdystansowany, opanowany, spokojny itp. Zachwycający w swojej wewnętrznej równowadze, emanujący radością nurkowania. Chłonęłam całą sobą tę jego wewnętrzna energie i pasję. W końcu ktoś, dla kogo nie liczy się dystans w dół czy w poziomie, ale ktoś, kto potrafi się cieszyć pływaniem tuż nad dnem lub w ślimaczym tempie przesuwać się wzdłuż ścianki. Ktoś, do kogo chce się dostosować rytm oddechu i ruch płetw. Ktoś, kto potrafi przeszukiwać poletko trawy wodnej, żeby znaleźć w nim zielono przezroczyste, dwucentymetrowe stworzenie przypominające włochatego i wyprostowanego konika morskiego. Ktoś, kto potrafi się cieszyć jak dziecko, kiedy już to znajdzie. Wciąż mam przed oczyma jego sylwetkę, która z gracją poruszała się w wodzie, te kocie ruchy, to zaglądanie pod skalne załomy i nawisy koralowców, przewrotki wyciskające ostatnie bąbelki powietrza uwięzione pod kapturem. Uwielbiałam z nim pływać.

Tydzień z nim nauczył mnie więcej niż wszyscy instruktorzy razem wzięci przez całe moje nurkowe życie. Jest moim guru. Kimś, kto potrafi w dwudziestym pierwszym wieku się nie spieszyć, przez godzinę śledzić najdrobniejsze ślady na piasku, żeby na koniec spotkać nagoskrzelnego ślimaka. Od razu przypomina mi się MPJ ze słowami

„Kto chce, bym go kochała, musi umieć siedzieć na ławce
i przyglądać się bacznie robakom i każdej najmniejszej trawce”.

Właśnie taki jest James – potrafi patrzeć tam, gdzie inni nawet nie rzucą okiem i znajduje tam skarby. Za każdym razem, kiedy widziałam tuż nad powierzchnią wody jego skierowany ku dołowi kciuk wiedziałam, że zmierzamy w stronę kolejnej przygody. Pod wodą był u siebie, w swoim środowisku naturalnym. Absolutny perfekcjonista, pasjonat. Obcowanie z nim pod wodą dawało mi fizyczną przyjemność. Chciałabym jeszcze zakosztować tej przyjemności. W środowisku, w którym słowa nie istnieją, a komunikację tworzą gesty. Gdzie poznaje się człowieka od zupełnie innej strony niż na powierzchni. Jest jedną z dwóch osób, z którymi bez wahania skoczyłabym w wodę, w każdą wodę.

Nie chce mi się wracać do rzeczywistości, co najmniej połowa mojej duszy jest jeszcze tam, pod wodą. Nie wiem czy nie będzie konieczna wyprawa, żeby ją sprowadzić tutaj. Nigdy jeszcze nie było tak, żebym z takim trudem rozstawała się wyprawą. Ale i żadna inna do tej pory nie dała mi takiej frajdy.

Brak komentarzy: