30 czerwca 2006

GOTHIC FETISH PARTY


Data:    2 czerwca 2006
Lokal:   Club Rock,Warszawa



Innowacje organizacyjne:     
  • brak

Innowacje artystyczne:        
  • brak

Abstrakt:    

impreza bez wymagań dresscode, ‘fetish’ jedynie w nazwie



Publikacje:

  • brak

29 czerwca 2006

Kobieca bezcielesność

Lubię zapach kobiety na męskim ciele. Innej kobiety. Świadomość, że niedawno kochał się z inną w połączeniu z wyczuwalnym świadectwem tych jeszcze świeżych wydarzeń. Nuta obcych perfum na skórze i namiętna woń kobiecości, która otacza Go swoistą aurą. Albo czasami frapujący kwaskowaty smak innego ciała. Sama nie wiem dlaczego mnie to podnieca, ale nie zamierzam z tym walczyć, za bardzo to lubię. Podobnie zresztą jak cichy szept wprost do ucha, słowa zamieniające się w obrazy. Niewiele więcej trzeba, żeby nawet z głębokiego snu przywrócić mnie do życia i zwierzęcości. Opowieść o tym, co przed chwilą robił z inną działa na mnie jak najskuteczniejszy afrodyzjak. Jest coś zwierzęcego w tym zlizywaniu śladów obecności innej kobiety z Jego ciała i zostawianiu w zamian swojego zapachu. Doznania są niemal tak silne jak wówczas, kiedy kocha się z inną tuż obok.Uwielbiałam zasypiać kiedy kochali się przy mnie. Kiedy ich oddechy odmierzały czas, a ruch ciał kołysał mnie do snu. I ta upojna woń podniecenia, która zajmowała wszystkie wolne przestrzenie w pościeli. To uwielbiałam i tego mi brakuje. A dziś zamiast ciała śpi z nami tylko woń innej kobiety. To trochę mało…

27 czerwca 2006

Zdeklarowana heteroseksualność

Często spotykane hasło, zwłaszcza wśród mężczyzn. Czasami zastanawia mnie przed czym tak się bronią? Przecież z fizycznego i fizjologicznego punktu widzenia fellatio czy ananl będą wyglądały tak samo. A jeśli chodzi o fellatio to, jak sądzę, w męskim wykonaniu będzie zdecydowanie lepsze. Co ciekawe mężczyznom sprowokowanym do takiej dyskusji nie zawsze udaje się być równie przekonywującym przy jej końcu.

Można podzielić deklarujących heteroseksualność mężczyzn na dwie grupy. Tych którzy spróbowali i wiedzą, że to nie ich bajka oraz tych, którzy nie spróbowali i odżegnują się od tego rękoma i nogami. Jedni i drudzy mają trochę racji, ale zdanie tych pierwszych bardziej do mnie przemawia. W końcu wiele jest rzeczy, których nie sposób ocenić dopóki się ich nie spróbuje. Hipotetyczny przykład, który rozpatruję to tajemniczy wieczór, kiedy mężczyzna pozwala kobiecie, żeby zawiązała mu oczy i oczekuje na niespodziankę. W ramach niespodziani dostaje najdoskonalsze fellatio z jakim kiedykolwiek miał doczynienia. Ba! Lepszego nie byłby w stanie sobie wyobrazić nawet w najśmielszych marzeniach. Swoje ukontentowanie werbalizuje nadzwyczaj jednoznacznie („Kochanie nigdy w życiu nikt nie zrobił mi tak dobrze laski”). Jedwabna przepaska opada niczym kurtyna i okazuje się, że u stóp rzeczonego klęczy facet. I co? Najpierw szok to pewne. A potem? Najczęściej chyba ambiwalentne uczucia. No bo przecież laska była bezsprzecznie doskonała, no ale to (tfuu!) facet był. I karuzela w głowie. No bo nie bardzo wiadomo co zrobić. Z jednej strony obawa, że przyznanie się do odczuwanej przyjemności w kontekście sytuacji, która zaszła, może skutkować posądzeniem o skłonności gejowskie. Z drugiej strony nie da się wykasować z mózgu tej dawki dopaminy, która już się wytworzyła. Trochę tak jak w dowcipie o teściowej lecącej w przepaść nowym autem zięcia.

Wiem, że stawianie faceta w takiej sytuacji to w pewnej mierze sadyzm. Ale czy na pewno? A może właśnie taka uchylona furtka pozwoli mu przeżyć coś, na co sam nigdy by się nie zdecydował? Na ile zakorzenione jest w świadomości ludzkiej tabu dotyczące własnej płci? Nie spodziewam się reakcji w rodzaju „no to jestem gejem idę rzucić się z mostu”, w każdym razie nie hurtowej. Ale od ludzi o otwartym stosunku do własnej seksualności, kolekcjonerów źródeł przyjemności (czasami bardzo ekscentrycznych) spodziewałabym się raczej analizy sytuacji. Owszem, ciężko po jednokrotnym doświadczeniu obarczonym dysonansem poznawczym i szokiem oczekiwać nagłej zmiany upodobań seksualnych. Część z takich facetów zapewne sięgnęłaby po drugi raz, żeby się przekonać, część pozostałaby na jednorazowym doświadczeniu, u niektórych pojawią się reakcje typowe dla wyparcia.

I po co to wszystko? Tylko dlatego, że „to nie wypada”? Jesteśmy niewolnikami rozwoju społecznego i cywilizacji. W takiej starożytnej Grecji czy Rzymie ludzie robili to, co sprawiało im przyjemność. I tak na dobrą sprawę to w sferze seksualności nie ludzkość nie posunęła się znacząco do przodu jeśli nie liczyć gadżetów techniki. Zazdroszczę im swobody i hedonistycznego spojrzenia na życie (strach pomyśleć co wymyśliliby gdyby mieli Internet).

Może więc Woody Allen ma rację mówiąc, że „biseksualność zwiększa prawdopodobieństwo sobotniej randki o 50%”.

============

walker coconut1@o2.pl2006-06-29 10:51:47 193.239.80.21
komentarz do komentarza: to nie jest kobiecy punkt widzenia ani zadna kalka - to jest wypowiedz na temat istoty rzeczy. Bo one, w swej istocie, tak wlasnie wygladaja. A istota rzeczy musi byc odarta z elementow zaciemniajacych, jak milosc, malzenstwo czy w ekstremalnych przypadkach nawet patriotyzm (wyobrazam sobie, ze sa wsrod nas tacy, ktorzy nie wyobrazaja sobie orgazmu z nie Polka, vide Giertych :-))itp. Seks to seks, milosc to milosc, moga one ze soba wspolbrzmiec i sie uzupelniac, ale nie musza. Jako mezczyzna mowie: chapeau bas dla zoozy za bezkompromisowa dociekliwosc i rzetelny filozoficzny stosunek do spraw seksu. Zooza proponuje inna optyke i zacheca do skorzystania z niej. Kto nie umie, niech dalej wali heteroseksulanego konia.



artark 2006-06-28 18:31:55 83.30.79.70
Ciekawe. Rozmawiałem o podobnej sprawie z moją Panią. Nie wiem czemu, ale istnieje olbrzymia różnica w podejściu do kontaktów homoseksualnych między kobietami a mężczyznami. My, faceci, czujemy do tego olbrzymią niechęć, obrzydzenie po prostu. Natomiast panie często fantazjują na temat seksu z inną panią. Co więcej, gdyby powstały sprzyjające okoliczności, to chętnie te fantazje wprowadziłyby w czyn. Podejrzewam, ze wykazujesz w swoich rozwazaniach damski punkt widzenia. Otóż wiele pań sądzi, ze nikt inny, jak druga kobieta, nie jest w stanie dać takiej rozkoszy. Kobieta wie, co jej sprawia przyjemność, więc wie jak pieścić inną panią. Piszę tak, poniewaz odniosłem wrazenie, ze traktujesz to jak kalkę i przenosisz na mężczyzn. Myśle, ze w tych sprawach ważna jest ta druga strona - partner. Mam nadzieję, ze moja Pani nie byłaby w stanie zaznać w pieszczotach takiej przyjemności, jakiej ja jej daje. Znam doskonale jej ciało, każdy element spragniony pieszczot. Nie oznacza to rutyny - dalej poszukuję i dalej odnajduję nowe miejsca lub nowe techniki. A z drugiej strony - w temacie fellatio. Nie wyobrażam sobie faceta, a nawet kobiety, którzy byliby w stanie robić to lepiej od mojej Pani.Wracając do fellatio, które mógłby wyśmienicie zrobić mi mężczyzna. Jest to przecież element pieszczot, te z kolei są elementem seksu - a seks jest wybitny tylko tam, gdzie istnieje miłość. A mężczyzny w ten sposób pokochać nie mógłbym. Przeraził mnie wój pomysł doprowadzenia do tego w sposób, jaki opisałas, z zaskoczenia. Owszem to tylko usta i uczucie byłoby przyjemne. Przy czym jestem pewny, ze gdybym miał wygłosić post factum jakiś komentarz, to brzmiałby on następująco - coś się dzisiaj nie postarałaś, kochanie. Po prostu nikt nie może zrobic tego tak i z takim podejściem do mojego ...(tutaj określenie w naszym intymnym języku). Po drugie, załóżmy, że wymyślisz jakiś sposób aby doprowadzić faceta np. do owieczki lub innego zwierzątka. Kto wie, może w ich budowie anatomicznej jest coś, co pozwoliłoby mu na jakieś superdoznania... i co z tego, obrzydzenie okropne.

Przepraszam, ale pisałem to ad hoc, więc pewnie trochę nieskłądnie... ale mam nadzieję, ze w miarę jasno wyłożyłem mój punkt widzenia. Pozdrawiam i graratuluję świetnwgo bloga.

Książę Ciemności

Doskonale skomponowany kawałek fantasy. Płomienne oblicze magii otaczające realny wymiar bólu. Całość osnuta na zagadce, a dokładnie na drodze do jej rozwiązania. Bardzo realistycznie odmalowana scenografia i postacie. To, co ma budzić grozę czuje się pod skórą. Ale i dotknięcia dobra rozpływają się w powietrzu. Genialna wprost scena z lustrzaną komnatą. Studium ekshibicjonizmu jako środka do wyższego celu. Piękne sceny niemal rytualnego obmywania tuż po opisie nienasyconych stworzeń będących, dla mnie, ucieleśnieniem żądz.. Kiedy czyta się o ich oczach wystarczy przymknąć własne powieki, żeby tuz pod nimi ujrzeć tętniące dzikim blaskiem zwężone źrenice i poczuć się jak zaszczute zwierzę.
Wszystko jednak rozpływa się w scenach finałowych. Kiedy bohaterka kosztem niesamowitych wyrzeczeń osiąga to, co pozwoli jej sięgnąć po cel swoich starań i odrzuca to. Nie z pychy, nie dla innych, bardziej wymiernych korzyści, ale z miłości. Wyrafinowana scena, w której niczym w kalejdoskopie przed oczyma przesuwają się jej wszystkie poprzednie doświadczenia. Jest bunt i zwątpienie, jest walka i uległość, jest obojętność i jest uwielbienie.
Jedyny tak plastyczny tekst wskazujący na fakt, że uległość może być darem, że jest nim. Że obdarowanie własną uległością drugiej osoby ma sens wtedy, kiedy idzie w ślad za miłością. Najpiękniejszy z darów jaki można sobie wymarzyć, dozgonny, zdolny zmienić losy świata. Taki właśnie jest Książę Ciemności – mroczny, trudny, piękny.

26 czerwca 2006

Być kochanką... być kochanką...

Kochanek. Słowo, którego brak w Słowniku wyrazów obcych i zwrotów obcojęzycznych Władysława Kopalińskiego. W Słowniku języka polskiego ma dwa znaczenia. Kochankiem jest bowiem mężczyzna utrzymujący z kobietą stosunki miłosne nie w małżeństwie. Ale kochankami jest także dwoje ludzi utrzymujących ze sobą takie stosunki. Dlaczego zatem w naszej kulturze słowo to ma tak pejoratywne zabarwienie? Dlaczego tylko jedno ze znaczeń przyjęło się uważać za jedynie słuszne? Dlaczego odmawiać miana kochanków tym, których nie związała przysięga małżeńska? Nie związała jeszcze, albo już nie wiąże, a może nigdy jej nie było i nie będzie.

Dla mnie kochankowie to jedno z najpiękniejszych określeń, przesycone erotyzmem, namiętnością, poszanowaniem i czułością kiedy trzeba, siłą i szorstkością kiedy chęć po temu. Kochanka, kochanek to nie epitety a komplementy. Nazwać kogoś kochankiem to uznać jego fizyczność i psyche godnym uwagi. Do miana męża czy żony potrzebne są obrzędy, świadkowie, urzędnicy, biurokracja i opłaty. Do starania się o miano kochanka wystarczy być i chcieć. Z potrzeby serca i ciała kochankiem stać się można jedynie. Jeśli pocałunek jest ostatnim przejawem ludożerstwa to kochankowie są ostatnim symbolem hedonizmu we współczesnym świecie.

Uwarunkowania kulturowe uczyniły mnie żoną. Z wyboru i świadomości własnej seksualności jestem suką. Dla przyjemności rozkoszy jestem kochanką. I dobrze mi z tym.

Po nocy przychodzi dzień, a po burzy… nowe pomysły

Dziwny tydzień, chyba jeden z najdziwniejszych w życiu. Ciągle jeszcze powiew morskiej bryzy i słonawy smak w ustach. Zdjęcia, słowa i nie całkiem rozpakowane bagaże. Z drugiej strony oswajanie nowej rzeczywistości. Ciągłe, niekończące się rozmowy. Długo w noc, długo w dzień. Niby to, co mój mały rozumek lubi najbardziej czyli składanie kawałków w całość i gdybanie. Ale nie tylko. Bo to, co czasami wyrosło z małego ukłucia szpilką ironii staje się wielką dziura ziejącą nowym spojrzeniem. I tworzą się tematy zupełnie inne, które pozornie nie mają związku z tym, co je zainicjowało. Ot choćby zdeklarowana heteroseksualność jako wynik rozwoju społecznego, albo na ile homofobia jest pochodną wychowania odebranego w dzieciństwie. Etymologia i semantyka słowa kochanek, kochanka w kontekście religii katolickiej, znaczenie i rola przysięgi małżeńskiej w życiu codziennym, zdrada w kontekście sukcesu ewolucyjnego, biseksualizm jako przejaw hedonizmu. Nie mogło zabraknąć tego o czym rozmawiają kobiety kiedy nikt nie słyszy. I całe mnóstwo innych ekscytujących tematów.

Zasadniczo nie powinno mnie to dziwić, wszak jedyną stałą w dzisiejszym życiu jest zmiana. Ale każda zmiana powinna być ZAPLANOWANA i to w miarę możliwości jak najdokładniej i najbardziej precyzyjnie. Mój stosunek do spontanów nie ewoluował, w dalszym ciągu twierdzę, że dobry spontan to zaplanowany spontan. I trzeba było tygodnia, żeby wszystko wyzbyło się znamion chaosu. Tygodnia. A nie lepiej było przez ten tydzień zaplanować i przeprowadzić zmianę łagodnie? Ze „wszystkimi szykanami”? I to o mnie mówią, że jestem narwana, impulsywna i działam pod wpływem emocji. A reszta to niby oazy spokoju i opanowania.

Po nocy przychodzi dzień, a po burzy… nowe pomysły ;)

Jest taki samotny dom
Uderzył deszcz, wybuchła noc,
Przy drodze pusty dwór,
W katedrach drzew, w przyłbicach gór,
Wagnerowski ton.
Za witraża dziwnym szkłem,
Pustych komnat chłód,
W szary pył rozbity czas,
Martwy, pusty dwór.
Dorzucam drew, bo ogień zgasł,
Ciągle burza trwa,
Nagle feria barw i mnóstwo świec,
Ktoś na skrzypcach gra,
Gotyckie odrzwia chylą się
I skrzypiąc suną w bok
I biała pani płynie z nich
W brylantowej mgle.
Zawirował z nami dwór,
Rudych włosów płomień,
Nad górami lecę, lecę z nią,
Różę trzyma w dłoni.
A po nocy przychodzi dzień,
A po burzy spokój,
Nagle ptaki budzą mnie
Tłukąc się do okien
A po nocy przychodzi dzień,
A po burzy spokój,
Nagle ptaki budzą mnie
Tłukąc się do okien
Znowu szary, pusty dom,
Gdzie schroniłem się
I najmilsza z wszystkich, z wszystkich mi
Na witraża szkle,
Znowu w drogę, w drogę trzeba iść,
W życie się zanurzyć,
hociaż w ręce jeszcze tkwi
Lekko zwiędła róża...
A po nocy przychodzi dzień,
A po burzy spokój,
Nagle ptaki budzą mnie
Tłukąc się do okien
A po nocy przychodzi dzień,
A po burzy spokój,
Nagle ptaki budzą mnie
Tłukąc się do okien
Muzyka: Lipko Romuald i Krzysztof Cugowski
Tekst: Sikorski Adam
Budka Suflera

23 czerwca 2006

Przyjaciel potrzebny od zaraz

Wezwać cicho Przyjaciela. Odczekać trzy, nieznośnie długie uderzenia serca. Otworzyć oczy a on przybędzie. Mówić i słuchać, bo on i słucha i mówi. Mała-wielka rzecz - przyjaźń. Pamiątki, wspomnienia, uczucia, myśli, osoby, teraźniejszość, przeszłość i przyszłość, rozgrzeszenie i pocieszenie, nadzieja. A wszystko to zaledwie w 76 minut. Mam Przyjaciela i nie zawaham się go użyć :)

Wcielenie Kusziela Carey Jacqueline

Wcielenie Kusziela Carey Jacqueline Dramaturgia poprzednich części nie tylko utrzymana ale i podsycona. Ponowna eksploracja sfery psyche. Głownie w kontekście tego jak daleko można się posunąć dla osiągnięcia zamierzonego celu. Ile poświęcić, jaką maskę przybrać. Tym razem autorka popychając bohaterkę na ścieżkę tropiciela doprowadza ją do dalekowschodniego haremu. Nie jest to jednak obraz z baśni tysiąca i jednej nocy. Jest to obraz zezwierzęcenia jakiego może się dopuścić człowiek, brudna, mroczna kloaka rozpusty i wynaturzenia. Walka z naturą, której nakazy wywołują rozkosz w tym odrealnionym świecie. Pole do popisu dla psychoanalityków. Uzależnienie od doznań fizycznych kontra zachowanie godności. Opisy momentami naprawdę drastyczne, ale studium psychologiczne bezapelacyjnie doskonałe. Zdecydowanie polecam, choć uprzedzam, że czytanie może boleć.


22 czerwca 2006

Okruchy znalezione w piance



Zapisane na kartkach, wciśnięte w bagaże, zapomniane – odnalazły się. Okruch pierwszy. Zadziwiające jak nurkowanie potrafi przytłumić potrzebę uciech cielesnych, przyjemności, rozkoszy i bólu. Nawet o tym nie myślę. Ciało mam zmęczone, ale duszę oczyszczoną i lekką. Każdy ma swoją podróż do Mekki, moją jest Morze Czerwone. To, które najpierw poniewiera i poniża, potem upokarza i uczy pokory, żeby w następnym kroku odkryć łono i przyjąć jak dziecię marnotrawne. Tak. Wróciłam. Wróciłam tu, gdzie jest mały raj na ziemi, moja Mekka, moja Itaka, moja Ziemia Obiecana. W którymś z wcześniejszych wcieleń musiałam żyć na rafie – to jedyne wytłumaczenie.Okruch drugi. Niesamowite zmęczenie, po wczorajszej eskapadzie bolą nawet stopy. Ale czego się spodziewać skoro droga z bazy do wody była długa i piaszczysta. Stopy zapadały się po kostki w miałki i suchy piach, na grzbiecie garb sprzętowy. Pierwszy spacerek był prawie normalny, potem było już gorzej – buty pełne wody i latające w nich stopy. Dziś rano nogi, które zdjęłam z łóżka zdawały się być nie moje.Biorąc pod uwagę fakt, że następna taka okazja nie pojawi się szybko więc zachłannie sięgam po jeszcze. Dziś light w całej okazałości – Gotta Abu Ramada – max trzynaście metrów głębokości.


Pamiętam jak przez mgłę pojedyncze ergi – przecież tu właśnie nurkowałam po raz pierwszy – czy będą takie jak je zapamiętałam? To się okaże, ale podejrzewam, że zobaczą je na nowo, jak całkiem świeżą rafę. Ostatnie dwa klarowania sprzętu, ostatnie dwa nurki. Nawdychać się tego piękna i spokoju, zmagazynować go tyle, ile tylko możliwe, żeby wystarczyło do następnego razu. Kiedy obudzi mnie głęboki oddech i błękitno-turkusowe otoczenie. Mów się, że morze oddziela mężczyzn od chłopców. I to prawda. Oddziala także mężów od żon. Jeszcze, jeszcze, jeszcze. Wiem, że już nie wyrzeknę się tego z własnej woli, tej przyjemności graniczącej z rozkoszą. Tego fizycznego zmęczenia, które ma swoje bliźniacze odbicie w czasie sesji, z tym tylko, ze tu jest rozłożone w większej jednostce czasu. Ale właśnie teraz skumulowało się do tego stopnia, że zasypiam kiedy tylko jest to możliwe, choćby na kilka minut. A potem wcisnąć automat do ust i zapomnieć o całym świecie, zatracać się w tym, co unosi toń. To jest jak pierwotne wezwanie natury, jak wspomnienie czasów kiedy organizm nie znał jeszcze oddechu płucami, do czasów szczęśliwości.

A potem sen. Długi spokojny sen we własnym łóżku, z oddechem tak dobrze znanym, tuż obok. Lubię odjechać i lubię powrócić. Punkt odniesienia, który pozwala spojrzeć na wszystko z dystansem. Z jednej strony pozwala odpocząć umysłowi, z drugiej zmęczyć ciało, z trzeciej odetchnąć duszy. Ale przede wszystkim włączy tęsknotę i to na bardzo wysokie obroty. Tak, chcę do domu.

Tym bardziej kiedy po powrocie do hotelu zastaje się takie coś na łóżku - czyty żywy animal :)


21 czerwca 2006

Gianni Candido - ciało w trzech aktach

Często jest tak, że w pracach jednego artysty na pierwszy rzut oka widać jego ‘autograf’. Ale niektórzy pokazują swoje nowe oblicza w każdej sesji zdjęciowej. Przedstawicielem tej drugiej grupy jest Gianni Candido i to, co nazwałam – ciałem w trzech aktach – czyli co można zrobić z nagością za pomocą aparatu fotograficznego.

Na początek niemal klasyczne akty - kobieca nagość na tle rysunków przywodzących na myśl zapiski Leonarda da Vinci. Ciepłe barwy sepii i mocniejsze brązowe linie anatomii i konstrukcji maszyn, piękno doskonałe. A wśród tego mleczna kobiecość przeciągająca się ospale i otulająca w skórę. Tym, co chciałoby zgrzytać w tych obrazach jest właśnie skóra. Nie miękko wyprawione skórka rękawiczek, nie opinająca biodra skórzana spódniczka, nie ciepłe futerko ale głowonóg - ośmiornica. Z jednej strony uosobienie ‘potworowatych’, z drugiej macki jako symbol objęcia w posiadanie, plątanina zależności, perwersyjnej przyjemności dotyku – chłodnej miękkiej zaborczości przyssawek…








Akt drugi to harmonia męskiego ciała. I nie ciała ślicznego młodzieńca-modela z okładki pisma ale mężczyzny o wypracowanym ciele. O przedramionach rzeźbionych kanałami żył, o wierchu dłoni szorstkim i spracowanym. O kontrastujących fakturach napiętych mięśni lśniącymi płaszczyznami odcinających się od sterczących kosmyków włosów. O palcach wskazujących na coś dużo dalej niż może dostrzec oko. Sylwetka wyłowiona z mroku przez subtelne, miękkie światło. Statyka. Żywe ciało zaklęte w zastygłe pozy rzeźb. Czarno-biało-szara konwencja bez tła, potęgująca wrażenie alienacji, samotna, nieutulona nagość czekająca z rozpostartymi ramionami, czekająca na…








Kurtyna unosi się po raz trzeci, po to tylko, żeby pokazać supermarketyzację seksualności. Wypracowane, wypielęgnowane ciało zostaje sprowadzone do poziomu towaru. Silikonowe produkty przemysłu chirurgii plastycznej czekające tylko na dłoń, która zdejmie je z półki. Etykietki, składy, numery katalogowe. Wrażenie surrealistycznej inscenizacji spotęgowane dodatkowo fioletową poświatą, niemal identyczną z tą, jaka roztaczają lampy oświetlające sklepowe lady z mięsem. „Produkty” dokładnie wyselekcjonowane, sterylnie spreparowane, nawilżone i natłuszczone - gotowe do użycia. Wystarczy wyciągnąć rękę, żeby spełnić marzenie czy zaspokoić głód. Kult ciała narzucony przez cywilizację – pozbawiony uczuć i emocji. Czysta żywa konsumpcja…



20 czerwca 2006

Sharmelnaga

Wyobrażenie parku narodowego każdy jakieś ma, ja także miałam. Tym większe było moje zaskoczenie kiedy po godzinie jazdy przez pustynię zajechaliśmy... na pustynną zatoczkę. Kawał piachu ogrodzony solidnym murem i pilnowany przez całkiem sporą bandę ludzi. No, ale w końcu to - podwodny park narodowy. I jak się już znurzyło głowę pod wodę to naprawdę widać, że to duża rzecz. Nie wiem czy za sprawą bogatych prądów morskich czy może wobec minimalnej ilości oglądaczy i znacznego oddalenia od najbardziej popularnych nurkowisk. W każdym razie koralowce są tam dużo większe. Ale to wszysko parę metrów pod powierzchnią. Na wierzchu zaś wygląda to delikatnie mówiąc nieciekawie.






19 czerwca 2006

Niewybaczenie

jutro skończy czterdzieści jeden lat
znam Go od przeszło szesnastu
od piętnastu dzielę z Nim codzienność
jest introwertykiem
dwa razy widziałam Jego łzy
dwa razy przez tyle lat
dziś był raz trzeci
przez ciebie kobieto
tego nie potrafię ci wybaczyć
nie mogę
nie chcę

15 czerwca 2006

Ciemność widzę, widzę ciemność

Ostatnie emocje w ciemności się narodziły i w ciemność pozostać powinny. Zanurzyć się w otchłań która nie przebyta jest dla wzroku ludzkiego to duże wyzwanie. Zanurzyć się bez lęku – nie możliwe. Nie przypominam sobie, kiedy bałam się równie mocno jak tego wieczora. Serce kołatało głośno jak pięści skazańca w dudniące w drewniane drzwi. Aż woda odbijała się od rozkołysanych piersi. Strach. Paraliżujący. I Walka. Z lękami. Przy mojej wyobraźni wszędzie było pełno stworów nie z tej planety. I oddech – szybki, płytki, urywany. Czułam jak wyschnięty język poszukuje odrobiny wilgoci w zakamarkach policzków. Panika. I nawet nie można spojrzeć w górę, ku słońcu, bo przecież już go nie widać.I nagle ciepły strumień światła płynący od dłoni ku dołowi. Rozpływający się w chwiejną ścieżkę prowadzącą do nikąd. W blasku latarki ryby kołysały się zawieszone w wodzie, nieświadome tego, co się dzieje dookoła. Gdzieś u podstawy rafy ogromna brunatna ośmiornica próbowała umknąć światłom jupiterów. Leniwie przelewając ciało przez zgrubienia koralowców. Spokojna, cicha krok po kroku konsekwentnie zapadała się w mrok. Była piękna. I zawstydziła mnie swoim opanowaniem. Morze nocą jest mniejsze, wzrok sięga niewiele dalej poza smugę światłą. Za to wszystko, co da się oświetlić jawi się w zupełnie innym kształcie i barwie. Te same ryby, do których już zdążyłam się przyzwyczaić stają się bardziej kolorowe. Może dlatego, że mniej ruchliwe pozwalają się gapić na siebie. Może dlatego, że oświetlone sztucznym światłem nabierają innych barw. A może dlatego, że dziś wszystko było inne. I koralowce trzy do czterech razy większe niż gdziekolwiek indziej. Ryby jakby oswojone. Spacerujące ośmiornice. Warujące mureny.

Przełamałam kolejną barierę, zrobiłam kolejny krok. I nie żałuję. Było pięknie. Chciałabym to jeszcze powtórzyć. I mieć siłę, żeby zjednoczyć się z otoczeniem, wyrzekając się światła. Choćby na chwilę. Żeby ujrzeć prawdziwe oblicze Mroku i Ciemności, poczuć własną małość, ukorzyć się przed majestatem Natury.

14 czerwca 2006

Kwadrat jaki jest każdy widzi?

Kolejne głębokie. Tym razem dokładnie zaplanowane i zrealizowane a do tego seria ćwiczeń. Na początek słupki do zliczenia pod wodą żeby sprawdzić czas reakcji i ewentualny stan zaazotowania. Potem zestaw „mały daltonista” czyli jaki to kolor. Wszystko byłoby dobrze, ale dlaczego ten czerwony zrobił się brunatny? Potem przyszedł czas na zaprzyjaźnianie się z kompasem, którego uhonorowaniem było płynięcie po kwadracie do wytyczenia, którego musiał wystarczyć rzeczony kompas. Wiem jak wygląda kwadrat, nawet logikę azymutów zmieniających się o dziewięćdziesiąt stopni na każdym wierzchołku przyswoiłam. Ale okazuje się, że dodanie dziewięćdziesięciu do liczby trzycyfrowej, po czterdziestu minutach pod wodą, może być problematyczne. Tak czy owak zamiast kwadratu wyszedł lekko niedomknięty trapez. Grunt to zrozumieć, reszta to praktyka.

A potem już tylko przyjemność czyli spacerkiem po rafie. A było co oglądać. Nie ścianka, tylko rozrzucone w niedużej odległości, kolumny, które można opływać dookoła. Bardzo dużo ryb, w ogóle nie zwracających uwagi na nurków. Wyjątkowo dobrze widoczna terytorialność – różne gatunki na różnej głębokości – niewzruszone na swoich posterunkach. Duże papugoryby skubiące miękkie koralowce, dostojne rogatnice. Ale zdecydowaną królową nurkowania była niebiesko nakrapiana płaszczka. Siedziała sobie pod załomem koralowca, częściowo zagrzebana w piasku. Jej błękitne plamki skrzyły się jak kamienie szlachetne – załamujące i odbijające promienie słoneczne przeciskające się przez hektolitry wody.

Wyszłam zmęczona ale szczęśliwa. Znowu osiągnęłam stan, kiedy to, co pod powierzchnią jest bardziej pociągające niż cokolwiek innego. A rzecz się miała wówczas, kiedy mała brunatno pomarańczowa rybka rozpłaszczyła mi się na moment na szybce maski. Wystraszyła mnie nie na żarty tym manewrem. I chciałam jej dotknąć wbrew wszelkim zasadom bezpieczeństwa. Oczywiście uciekła przed powolnymi palcami.

Kocham ten stan, kiedy przestaje odczuwać swoje ciało i staję podobnie wiotka jak morska trawa. Kiedy jedyny ciężar jaki odczuwam to balast. Kiedy wypuszczając powietrze widzę całe galaktyki zamknięte w bąblach mojego oddechu. Uwielbiam przepływać nad innymi nurkami, kiedy kaskady ich bąbli szumią mi w uszach. Kiedy przez jedną krótką chwilę nie widać nic poza srebrzystym deszczem westchnięć ku niebu skierowanych. Kiedy bąble rozpryskują się o ciało na setki mniejszych. Lubię łapać w dłonie duże bąble śmigające szybko ku słońcu. Więzić je w palcach, dzielić, tworzyć…

A potem trzeba wyjść, z wysiłkiem trzymać się drabinki, kiedy morze zazdrosnymi falami próbuje zatrzymać przy sobie każde z ciepłych ciał. Wysiłek, którym trzeba zerwać tę subtelną nić porozumienia, którą wreszcie udało się wypracować. Jeszcze wodą chlapnie po twarzy, jeszcze ruchem przepastnych ramion ukołysze spoglądając zawadiacko z tyłu. I wiemy oboje, że przecież tu wrócę. Jeśli nie dziś to jutro, pojutrze, za rok. Ale wrócę.

Rozważania młodego nurka

Dziś pierwsze głębokie. Nie powiem, żebym była zadowolona perspektywą nurkowania na wraku, ale jak mus to mus. Przejrzystość wody znośna, no ale czego można się spodziewać po zanurzeniu parę metrów od wyjścia z portu? Wrak podobno ładny i całkiem młody – okręt wojenny zatopiony w 67 roku. Zaległ na dnie po uderzeniu torpedy. Fakt, dziura w burcie całkiem pokaźna, rozdarte poszycie i grodzie szczerzą zardzewiałe stalowe zębiszcza. Poszycie i pokład porośnięte już w większości roślinnością. Ryb mało, głownie ławice białego drobiazgu, ale na dziobie powitała nas piękna skrzydlica stojąca na straży. Podobno gdzieś jeszcze wylegiwała się skorpena, ale niestety (dla mnie, bo dla niej jak najbardziej stety) była zakamuflowana pierwszorzędnie.

Całe nurkowanie dość dziwne. Przede wszystkim zejście po linie a nie swobodna podróż w dół. Z jednej strony pomaga bo całe towarzystwo opada w jednym miejscu, ale przez to traci nieco na świeżości doznań. Po drugie lina stanowi punkt odniesienia tuz przed szkłem maski i widzi się prędkość z jaką ciało opada. Potem ciągła praca nad pływalnością. I strach. Strach generowany świadomością, że pode mną znajduje się nie piaszczysta łacha, nie koralowce, ale wielka sterta żelastwa sterczącego na wszystkie strony. Wraki nigdy mnie nie pociągały, a teraz budzą we mnie strach. Realne zagrożenie czającego się na mnie metalu oblepionego tężcem. Nie mogę zaprzeczyć – robi wrażenie, nawet większe niż drewniane szkielety rozparte leniwie na piasku. Ale jednocześnie nie znajduję w nich nic fascynującego. To w końcu cmentarzysko i tylko tak potrafię o nich myśleć. Nie wiem, może kiedyś zmienię swój stosunek do wraków, ale na razie nic na to nie wskazuje.

Za to świadomość sięgania w głąb morza jest podniecające, niesamowicie podniecająca. Wczoraj przekroczyłam limit głębokości nieświadomie, w związku z utrzymywaniem kontaktu z partnerem i chęcią obejrzenia z bliska ogromnej mureny. Później omawiałam to z instruktorem. Nawyk bycia przy partnerze jest jednak bardzo silny. W końcu jeżeli cokolwiek się wydarzy tylko on jest na wyciągnięcie ręki. Nie powiem miałam wczoraj rozterki. Z jednej strony widziałam instruktora wysoko nad głową (a wiedziałam, że wisi na osiemnastu metrach) a z drugiej strony partner. Czyli bliższa koszula ciału i dwa metry od dwunastu. Rozłożenie problemu na czynniki pierwsze wskazuje, że w takich przypadkach podstawowym parametrem jest zdrowy rozsądek. Partner partnerem tak długo jak długo nie zagraża mojemu zdrowiu i życiu. I pochwała monogamii – stały partnur. Niestety nie mam takiego komfortu więc przyjdzie mi borykać się z tym także w przyszłości. A może A. zaprzyjaźni się uczciwie z Adamem, wtedy może byłoby jakoś łatwiej. Bo ludzie się zgrywają, zaczyna się odczytywanie emocji bez słów.

Zastanawiam się czy kiedy Młoda weźmie automat do ust ja też będę takim powalonym rodzicem tworzącym nurka-kalekę? Nie chciałabym, żeby tak się stało, ale obserwuję sporo takich przypadków. Dwunastolatki (bo to zawsze są córeczki tatusiów), którym wszystko jest podane na tacy. Od klarowania sprzętu na łodzi po wypełnianie logbooka. Koszmar. A przecież te pannice nie będą całe życie nurać z tatusiem w parze. Schodząc pod wodę będą stanowiły zagrożenie nie tylko dla siebie, ale i dla innych. Boże uchowaj nurać z taką!

Czuję się doskonale z każdym zanurzeniem nabieram praktyki. Czuję jak ciało się przystosowuje, jak mięśnie zaczynają żyć innym życiem. Lubię nawet ten śmieszny ból głowy po wyjściu z wody. Odpoczywam. Naprawdę odpoczywam nadrabiając zaległości w spaniu i lekturze. I tylko brakuje mi laptopa, brakuje go jak diabli. I to nawet nie netu, o którym zapomniałam (szok! Ja nie odczuwam złości w związku z brakiem dostępu do sieci!). Brakuje mi go, żeby notować. Wieczorami zapisuję więc kolejne stronice, pisząc jak dawniej – ołówkiem. Dużo śpię, naprawdę dużo – osiem (!) godzin w nocy plus drzemki na łodzi miedzy nurkami (bywa, że trzy razy po godzince). Uwielbiam nurać z łodzi. Tu czas biegnie inaczej. Nawet ten czas na drzemkę…

Uległość podwodna

Co jest z tym nuraniem? Zmęczenie i ból, a w nagrodę krótka wizyta w odrealnionym świecie. Tyle tylko ile wiatru w butli, tyle tylko ile ciało znieść potrafi. Poranione dłonie wystawione na pastwę koralowców, gdzie każde skaleczenie goić się będzie tygodniami. Palce powoli tracące umiejętność chwytania. Ciągłe pilnowanie siebie – postawy, ułożenia ciała, oddechu, trajektorii ruchu. I wzrok partnera pełen politowania lub aprobaty. A na koniec zimna wiwisekcja całego nurkowania. Piętnowanie bez pardonu uchybienia, słowa, które potrafią szczypać bardziej od słonej wody. I ta bezsilność, kiedy okazuje się, że umysł i ciało niby wiedzą, co mają robić, ale brak rutyny niweczy ich zamysły.

A mimo to kocham ten stan. A może kocham go właśnie dlatego? No bo jak inaczej wytłumaczyć fakt wciągania ciasnej neoprenowej pianki na podrażnioną słońcem skórę bez jednego słowa skargi? Jak rozciągając mięśnie niwelować bolesny skurcz wiedząc, że nadejście kolejnego jest tylko kwestią czasu? Jak wziąć na siebie ponad dwadzieścia kilogramów sprzętu wszelkiej maści i skoczyć w otchłań? Kiedy stojąc na pomoście jedna myśl „po co mi to?” wyganiana jest z głowy przez inną – „skacz!”. Kiedy adrenalina przekracza poziom zdrowego rozsądku, kiedy oddech wstrzymywany z wrażenia zaczyna pulsować pod czaszką, kiedy lustro wody zostaje daleko w górze.

I powracająca jak fala myśl, że jest tylko jeden sposób żeby opanować technikę do perfekcji. Droga przez zniewolenie, nakaz i rozkosz jak z tego płynie…

13 czerwca 2006

Fantazja realnością przeplatana

Żyję tu sobie według własnego rytmu odliczanego snem, posiłkami i nurkami. Z niewielkimi zaburzeniami wprowadzanymi przez esemesy. Te mężowskie trzymają mnie w równowadze, ale te od A. są czymś zupełnie innym. Bo przecież innych dotyczą rzeczy. Dzisiaj na przykład dowiedziałam się o zaproszeniu na trening. I jak żywy stanął mi przed oczyma obraz z piątkowego spotkania w Tomba Tomba. Na marginesie mocny wieczór, choć jeśli przyszłoby mi ocenić jakość fetyszowej imprezy to nędza straszliwa. To temat na całkiem osobną opowieść. W każdym razie ktoś, kogo tam poznałam osobiście zrobił na mnie niesamowite wrażenie. W zasadzie to przez ten mój sobotni wyjazd to nawet nie zdążyliśmy o tym z Panem Mężem porozmawiać. Wymieniłyśmy z A. poglądy w łóżku – tradycyjnie gadając zamiast spać - i co ciekawe opinie były zbieżne.

Ale wracając do osoby, to poczułam ciepło. To takie łaskoczące ciepło w środku mnie. Po raz pierwszy kiedy dotknęłam dłoni. Po raz drugi podczas rozmowy, a potem jeszcze wiele razy. Ale kiedy doszło do demonstracji zataczania koła podbródkiem – coś we mnie pękło. I to nie dlatego, że było to coś nadzwyczaj widowiskowego. Ale dlatego, że zamiast uczestnictwa w tym pokazie byłam tylko obserwatorem. Dlatego, że jego ruchy były hipnotyzujące. Płynne, konsekwentne, bezwzględne, miękkie i wymuszające… chciałam napisać posłuszeństwo, ale to nie to. W tych ruchach był nakaz uległość. Nie koniecznie uległości, o której tu pisuję zazwyczaj, ale czegoś, co wykluczało jakikolwiek sprzeciw. I ja stojąca obok. Obok. Obok. Nie będę płakać i rwać szat ale to było trochę jak odstawienie na boczny tor. Mimo wszystko cieszę się, że tam byłam – mogłam porozmawiać, dotknąć.

Dałam upust pragnieniu tatuażu, a mam dwa z nim związane. Jedno dotyczy mnie i posiadania tatuażu, drugie dotyczy innego ciała tak właśnie ozdobionego. Mają bowiem tatuaże magiczna jakąś moc przyciągania, zmuszającą do wyciągania ku nim palców. Tak, mam potrzebę dotykania tatuowanego ciała, jest ono dla mnie szalenie podniecające. Zaskakująca gładź, która przy zamkniętych powiekach nie pozwala odróżnić malowanej skóry od czystej. Jest coś, co widziałam we śnie, ledwie dwa czy trzy razy. To scena rodem z dalekowschodniej fantazji, w każdym razie jeśli chodzi o scenografię. Łaźnia, a może basen w patio, sama nie wiem. Najważniejszy jest w tym mężczyzna i tatuowane wnętrze jego dłoni. A ja podchodzę do niego na czworakach, żeby te dłoń lizać. Przesuwam językiem po każdej z poplątanych linii i czuję narastające podniecenie. Nie ma tu żadnych dźwięków, mężczyzna nie ma twarzy, ma tylko te dłonie…

I właśnie to miałam ochotę zrobić w piątek. Przeciągnąć językiem po tej naznaczonej rozkoszną sinoniebieską barwą skórze. I pewnie zrobiłabym to, gdyby nie fakt, że w moim krwioobiegu nie krążył żaden alkohol, który byłby usprawiedliwieniem tak dziwnego zachowania. Uświadomiłam sobie bowiem, że to już nie jest fantazja, to stało się marzeniem, a marzenia się spełniają. Ja spełniam marzenia, potrafię to.

Jak zawsze pragnęłabym obecności Pana Męża. Nie po to, żeby nie powstrzymywał ale po to, żebym czuła, że mogę to zrobić, bo On mi na to pozwolił. Wewnętrzna walka świadomości z podświadomością, potrzeba odczuwania tej przynależności. Ech… Tyle emocji budzi we mnie niebieski rysunek odciśnięty bólem tego, kto chciał go posiąść. Wszystko tak świeże… Czytam o marce anguisette. Dotykam tatuażu i moje pierwsze pragnienie staje się nieznośne. Dopomina się miejsca w moim życiu i w moim ciele…

Bujać to my ale nie nas :(

Wypłynęliśmy, wiało i bujało jak diabli, tak, że na dzień dobry wszyscy obecni dostali do dzioba emeral (taki ichni aviomarin). Udało się – ryb nikt nie karmił. Ale w związku ze stanem pogodowym wszystkie łodzie, które wypłynęły spotkały się na jednej rafie.


Tłoczno na wodzie, tłoczno pod wodą. Krzyżujące się trasy płynięcia, kupa bąbli i nerwowe pilnowanie partnera. Na własnej skórze odczułam co to znaczy nie mieć stałego partnera tyko dostawać przydział z łapanki. I takie są dziwne sytuacje kiedy ja sygnalizuję sto bar a on ma sto sześćdziesiąt – ‘drobna różnica’. Widoczność była już dziś dużo lepsza, zwłaszcza na drugim nurkowaniu. Rybki jak ludzie w supermarkecie – snują się, przepływają tuż przed maską. Już niemal zapomniałam jak potrafią być kolorowe i mieniące się. Nie było co prawda nic dużego, ale za to ławica purpury, przez która przepływałam dała niezapomniane emocje. Przede wszystkim miałam dziwne skojarzenia z czerwoną mgiełką agnuisette. A może to przez ból wywołany skurczem w łydce, z którym walczyłam właśnie wtedy. Sama nie wiem. Skojarzenie bólu i purpury jest jednoznaczne, w każdym razie dla mnie.


Na powrocie znowu bujanie. Na moim miejscu A. byłaby zapewne zachwycona – kupa wody, fale, wiatr prosto w twarz. Podejrzewam, że nawet burczenie silnika zamiast łopotu płótna byłoby pomijalne. Ona tak, a ja? Siedziałam pod pokładem a dokładniej to leżałam uczepiona kilku punktów podparcia i wyobrażałam sobie, że to nie łódź ale hamak na tarasie. Wprowadzana dodatkowo w trans przez arabskie rytmy zasypiałam, budził mnie milknący odgłos silnika, zwiastujący osiągnięcie celu podróży. Także ubieranie się i sprawdzenie sprzętu trzeba było robić w przyspieszonym tempie. Bujanie, podczas gdy ma się na sobie dodatkowe kilkadziesiąt dodatkowych kilogramów i przesunięty środek ciężkości nie należy bowiem do przyjemności. I jedyna myśl w głowie – skoczyć i zejść pod wodę. Na pięciu metrach jest już dobrze, już nie kołysze. Potem jest już tylko walka z własnymi słabościami i oglądanie ciekawostek. No i pilnowanie manometru, którego wskazania potrafią być najbardziej frustrujące, zwłaszcza w konfrontacji ze wskazaniami innych manometrów. Praktyka czyni mistrza, wiem to. Jak dobrze pójdzie to w piątek wyjdę ze stoma barami w butli, szkoda tylko, że w sobotę trzeba zamienić łódź na samolot i wracać do domu.

12 czerwca 2006

Pierwsze koty za płoty

Takiej pogody to nie pamiętają najstarsi Egipcjanie. Połowa czerwca a tu wieje, burze piaskowe miotają się po lądzie – istny koszmar. Wczoraj był zakaz wypłynięcia, bo widoczność zerowa , nad wodą unosiła się zasłona piasku. A według wszelkich znaków na niebie i ziemi tutejsze łodzie nie są wyposażone w żadne przyrządy poza okiem głównodowodzącego. No cóż, co kraj to obyczaj. Skutkiem tego wczoraj wyważaliśmy się z brzegu, tuż przy przystani. Mała zatoczka osłonięta od otwartego morza, tyle tylko, że płycizna i żeby się zanurzyć trzeba było wyleźć za cypel. A tam już czekały wredne fale. Jak ja nie lubię nurać z brzegu to po prostu historia. A w wodzie widoczność rzędu sześciu metrów z zawiesiną piachu, czyli jak na Egipt zerowa. Spacerek tam i z powrotem przy pryzmie kamieni, w międzyczasie dwa wyjścia po balast, skutkiem czego mam na sobie czternaście kilo ołowiu. Wiatr wiał jak dziki, a z innych przyjemności to odpięta płetwa, fala przez łeb i lądowanie na drobnych koralowcach. Pianka ochrzczona – dziury na kolanach (obu!) – znaczy w piance bo osobiste kolana bez szwanku, za to niezłe kancery na dłoniach. Jak dodać je do tych, które załatwiłam sobie nosząc sprzęt to okazuje się, że nie mam czym pianki wciągnąć. Do tego jeszcze parę godzin moczenia w solance. No, ale czego się nie robi dla własnej przyjemności.

Towarzystwo dobrało się jak w korcu maku. Nuranie z bandą facetów to swoisty folklor, bo panowie niewybredni są w słowie i choreografii. A i dowcip rubaszny a wulgarny sypie się zewsząd. Nie można powiedzieć stanowią wielobarwne zbiorowisko folklorystyczne. Jedno, co dobre, że nikt mnie nie traktuje jak królewny i nie próbuje mnie wyręczać. Nie lubię tego. Owszem, co innego pomocna dłoń przy ściąganiu pianki (dłoń o która poproszę!) a co innego klarowanie za kogoś sprzętu. Jest tu kolejna para pod tytułem ojciec z córeczką (nastoletnią) i znowu pojawia się to, na co napatrzyłam się podczas poprzedniego pobytu i odczułam na własnej skórze. Niby to nie moja sprawa, ale jak jej kiedyś przyjdzie samej złożyć sprzęt to będzie problem. Zwłaszcza z tymi (!) paznokciami.

Michał (instruktor) jak zawsze bezceremonialny, jak przypieprzy to się człowiek ledwo na nogach utrzyma, bez ogródek i zawijania w cokolwiek. Tak czy inaczej po wczorajszym sprawdzającym zebrali wszyscy. No, ale czego się spodziewać, on spędza pod wodą niemal pół życia, a jak się człowiek wyrwie, żeby pobulgotać przez tydzień od wielkiego dzwonu to praktyką trudno to nazwać.

9 czerwca 2006

13 godzin

Do odlotu zostało 13 godzin można zacząd odliczanie. Pakowanie, impreza, lotnisko i heja do wody. 10 koszulek a torba pełna po brzegi. Już zapomniałam jak bardzo przestrzenne są nurkowe bambetle. Zobaczymy ile miejsca zostanie w podręcznym i zadecyduję laptop czy notatnik. Coś musi być.

Dima Oukhov - subtelny i tajemniczy

Spotkałam go przypadkiem, w miejscu, gdzie fotograficy pokazują swoje dokonania licząc się z tym, że zamiast pochwalnego głaskania po głowie dostana wiwisekcję swojego warsztatu – Dima Oukhov. Jego prace opowiadają historie, same opowiadają, a jedną z nich nawet zapisałam, żeby nie zagubiła się gdzieś wśród innych myśli…
Właśnie ubierała się przed wyjściem do opery. Lubiła te czwartkowe wieczory w pełnej gali, czuła się wyjątkowo w długiej sukni i z odkrytymi ramionami. Właśnie kiedy sięgała po suknię przez żaluzjowe drzwi garderoby usłyszała ciche dźwięki – pojękiwanie. Ostrożnie, najciszej jak tylko potrafiła, przysunęła się do uchylonych drzwi. Głośniejsze od kroków były oddech i bicie serca. Obawiała się, że to ją może zdradzić, ale mimo to nie mogła oprzeć się przemożnej chęci sprawdzenia tych intrygujących dźwięków. Żeby zobaczyć cokolwiek musiała opuścić bezpieczne objęcia cienia. Delikatnie wsunęła się w smugę światła. Tyle wystarczyło, żeby wychwycić ze spowitego mrokiem saloniku charakterystyczny duży czarny kształt…


A na nim wyraźnie odcinające się białe zęby klawiszy i rozmyty w szarościach zarys dłoni, i kosmyki jasnych włosów. Delikatne, jednostajne, cichutkie pojękiwanie. Stałą chłonąc to zjawiskowe piękno przez skórę. Łapczywie wciągała kolejne hausty powietrza wraz z rytmem oddechu, który słyszała. Końcem języka mimowolnie oblizała nabrzmiałe wargi. Widziała wyraźnie ciepłe ciało na zimnym lakierowanym drewnie i zapragnęła do nich dołączyć.


Nieoczekiwanie cień poruszył się. Nie chciała go spłoszyć. Przyklękła tuż obok instrumentu spuszczając wzrok, co miało ją uspokoić. Kiedy jednak powieki uniosły się zobaczyła przed sobą sekret kobiecości w subtelnej poświacie. Rozchylone uda, rozchylone wargi i ta niesamowita woń rozkoszy. Lepki, cierpko-korzenny zapach. Zapragnęła dotknąć zapachu, zamknąć go w dłoniach i zachować na wieczność. Niepewnie wysunęła palce bojąc się zburzyć tę misterną konstrukcję cielesności. Ale im dłużej czekała tym bardziej palce zaczynały drżeć. Nie potrafiła powstrzymać dłużej dłoni. Jednym ruchem palca zrobiła niemal tyle, co stwórca. Stała się jasność. Srebrzysto szary cień zarumienił się kolorami podnieconego ciała. Teraz mogła już zrobić tylko jedno. Odrzuciła trzymaną w dłoniach suknię i ciemnozielona tafta spłynęła szeleszczącym nurtem na podłogę. Zaglądając przez szczelinę stóp w rozmarzone oczy przyjaciółki szła jak zahipnotyzowana. Coraz dalej od siebie i coraz bliżej niej. Paznokcie pokryte złotą rdzą połyskiwały zachęcająco z każdym ruchem palców i stóp. Kiedy podeszła na odległość oddechu ucałowała grzbiet stopy zostawiając na nim odcisk namiętności. Niemal bezcieleśnie przesuwała język tuż nad skórą łydki, nie dotykając jej ale podarowując to magiczne ciepło bliskości. Dotyk rzęs trzepoczących na wewnętrznej stronie uda nie mógł zostać niezauważony.


Kobieta na fortepianie przeciągnęła się niespiesznie eksponując krągłość pośladków, które z tej perspektywy przypominały brzoskwinię otuloną delikatnym meszkiem. Tak, oddech rzęs rozkazał najmniejszemu nawet włoskowi oczekiwać na stosowną chwilę. Kokieteryjnie zaciśnięte uda uwidoczniły miękkie zwieńczenie świątyni rozkoszy. Niedostępnej jednak a tylko objawionej oczom. Ach… zatopić usta w tym kielichu z nektarem, chłeptać powoli aż zacznie błagać o spełnienie. Tu i teraz…



Ale nie dziś… klakson taksówki przypomniał o rzeczywistości, która dziś miała na imię Madam Buterfly… Motylki trzepoczące w podbrzuszach muszą zaczekać, zaczekać do nocy. Ciekawe czy Giacomo Puccini potrafi ożywić motylki jeszcze bardziej?

8 czerwca 2006

Stare Miasto fetyszuje

Zacieram łapki bo coś się dzieje. No ale od początku. Po totalnym fiasku ubiegłotygodniowego mokotowskiego fetyszowania (siedem – słownie siedem – sztuk ubranych ja trzeba) w szranki stają jutro dwa warszawskie kluby. M25 (tfuuu) ze spektaklem i TombaTomba z imprezą fetyszową. Na Mińską się nie wybieram, bo i po co – stosunek klubu do dresscode znam – raz wystarczyło. Ale staromiejski lokalik to jeszcze całkiem czysta karta na mojej osobistej mapie atrakcji. Dresscode co prawda sugerowany a nie obowiązkowy więc nie należy się spodziewać rewelacji. Ale! No właśnie ale uważam, że czas wypełznąć z szafy i zacząć przyzwyczajać ludzików do swojego widoku. Jak będziemy się spotykać konspiracyjnie to na uczciwą imprezę z prawdziwego zdarzenia nie ma co liczyć. A tak proszę bardzo. Zaktywizowane jednostki są w stanie się skupić, czasami trzeba tylko odpowiednio głośno i często powtarzać gdzie i kiedy.

Od rana mam dobry humor i tak ma pozostać. A biorąc pod uwagą, że może się nas zebrać jakiś tuzin to już my stanowimy niezła imprezę. A reszta nich się patrzy jak dorośli się bawią. Oj tak, tak paluchy już by chciały cos gładkiego i śliskiego podotykać. Mniam. Ciągle nie zdecydowałam co na siebie włożyć. Jedno jest pewne – czerwień. No i premiera butków, za które mogłam zostać wygnana z domu, ale nie zostałam. „Jezu jak się cieszę, z tych króciutkich wskrzeszeń…” no właśnie choćby nawet i krótko było (znaczy będzie czy tak czy siak, w końcu na lotnisku mam się odmeldować o szóstej z minutami) to uważam, że warto. Choćby dlatego, żeby zobaczyć parę zdziwionych twarzyczek i poprzytulać się z do kilku gładkich i śliskich. Mrrrrrrrrr już się nie mogę doczekać. Ciekawe czy będzie taka impreza, na która Pan mi pozwoli iść w czapsach, tak jak się w nich chodzić powinno. Może… ale to już raczej zamknięta, typu Rasko. No, ale to raczej po wakacjach… no chyba, że na powitanie lata…

Do zobaczenia jutro na Brzozowej. Zostawcie strach w domu, niech pilnuje obaw utulonych do snu.

The day before

„Już kuferek stoi zrychtowany, już tam stoi na stole…” chciałabym sobie tak zaśpiewać, ale nic z tego wszystko jeszcze przede mną. Choć ważne jest, że wszystko, co chcę ze sobą zabrać jest już w domu, łącznie z moim gumowym wdziankiem. No a tu jeszcze trzeba wszystko popakować, bo jak na razie to w całkiem nieoczekiwanych miejscach można się natknąć na nurko-cuda. Buty (tak na wszelki wypadek) stoją sobie koło łóżka. W ferworze walki i porannego wstawania mogę wsadzić stopy w nie zamiast w kapcie. Maska szczerzy się pudełkiem koło szafy, tak, że widzę jej błyskające blaskiem lampy oczy przed snem. Trochę dalej, jakby już chciała wychodzić czeka fajka. Skafander i płetwy poszły jeszcze dalej i już trzymają za klamkę drzwi wejściowe do domu. A teraz trzeba zagnać to całe towarzystwo do kupy i poupychać w bagażu. A jeszcze parę koszulek by się przydało, bielizna… itd. Zanosi się więc na całkiem przestrzenny i ciężki bagaż. Gdzieś jeszcze upchnąć książkę i trochę kosmetyków. I chyba z ciężkim sercem ale zamiast kompa zabiorę notatnik. Wiem, że to mniej wygodne i wiem, że przez to nie zapiszę połowy z tego co mi się w głowie wykluje, ale chyba nie będzie wyjścia. Zresztą zobaczymy ile tego dobytku będzie. Czapka! Żebym tylko nie zapomniała o czapce, najgorsze, że nie mam pojęcia gdzie ona jest. I Oilatum, i zovirax na wsiakij słuczaj. Nie… tak się nie da trzeba usiąść spokojnie i spisać rzeczy potrzebne.

Tylko kiedy? Skoro dziś w domu nocują dwie małe dziewczynki zamiast jednej a jutro trzeba będzie zabrać cały majdan od razu na imprezę. A jeszcze zebranie w nowej szkole. Nie jest dobrze, kilkanaście miesięcy zadawania się z A. i zaczynam trącić spontanem. Ja – sponatanem. Uda się, musi się udać. Tylko wygląda na to, że o przedwyjazdowym sexie to raczej trzeba zapomnieć, chyba że jutro gdzieś między odwożeniem Młodej do dziadków, zbiórką u Gumisiów a imprezą.

============

A 2006-06-09 08:42:04 62.233.167.70
Dasz radę.. Ja tyle lat spontanicznie działałam i żyję ;-))Gorsze jest to, że ja zaczynam planować.. Ja? Planować? Bogowie!!

7 czerwca 2006

Chcę śnić

"Moja skóra tęskniła za pocałunkiem bicza, za ukąszeniem ostrza. Pragnęłam klęczeć w służalczym poddaniu, szepcząc nieprzyzwoite błagania"

Jacqueline Carey - Wcielenie Kusziela

Znowu czytam jej słowa a są one moimi. Wypowiadanymi we śnie, zapisanymi literami. To niemal niemożliwe - a jednak. Czasami chcę rzucić tę książke i nie widzieć słów, które kto inny skreślił, bo tak bardzo bolą, bo wyciskają z oczu łzy. Ale z drugiej strony to najpiękniejsza i najbardziej prawdziwa historia uległości jaką kiedykolwiek zapisano. Wstrząsająco piękna i boleśnie cudowna. Móc choć raz doprowadzić się na skraj przepaści i wybrać wyszeptanie singale. Niespełnialne marzenie. Jak bardzo trzeba kochać, jak bardzo nienawidzić, żeby dotrzeć aż tam? Kim być trzeba? Człowiekiem czy Demonem? Kobietą czy Mężczyzną? Chcę śnić dzisiejszej nocy o tym, co nigdy się nie stanie... wyśnić rozkosz bólu w misterium oddania. Chcę śnić...

Przez chwilę było pieknie...

Nadal jest pięknie bo słowami zamykasz świat jak w dłoniach. Bezpiecznie i brutalnie. Paradoksalne sprzeczności. Granice światów, granice świadomości, granice cielesności... po to tylko, żeby je przekraczać. Palcami przesuwać ostrza paznokci tuż ponad tętnicą, wyczuwać kruchość istnienia i tchnienie nocy, na karku. Czując słodkawo mdły smak krwi na wargach. Dławiąc w gardle krzyk zabierającymi oddech dłońmi przeskakiwać do innej rzeczywistości. I obmyć sie łzami zmęczenia ocieranymi otwarta dłonią, otwarta dłonią... otwarta dłonią... Nie zaciskam pięści podczas chłosty, skierowane wnętrzem do góry pozwalają płynąć bólowi i rozkoszy kiedy dusza opuszcza ciało. Poza świadomość...Oddech Demona daje mi siłę...Czyżby? Doprawdy czyżbym znalazła bezielesny mrok obleczony w cielesną powłokę? Bliski i daleki zarazem. Zakazany bo odkrywający najbardziej mroczne z pragnień. Niedostepny przez konwenanse, cywilizację a jednak na wyciągnięcie dłoni we śnie. Dokąd pędzisz wyobraźni rącza? Wszak nic nie zostało pwiedziane. Słowami. Ale jest ślad na duszy. Bezcielesny ślad... Słowa - pożądam was każdą kroplą jestestwa, pragnę słyszeć i widzieć pragnę. W każdej literze zaklęte to, czego boicie się zdradzić. Przecież zostało już powiedziane, nazwane. Przez chwilę było pieknie. Chcę jeszcze. Jeszcze. JESZCZE!

6 czerwca 2006

Niepamięci cud…

Prawie nie pamiętam kiedy to było, prawie tego nie pamiętam… Nieprawda! Okłamuję siebie wymazując to, co przecież żywe jest i tęsknoty budzące. Gdybym potrafiła zapomnieć, może łatwiej było by iść przez świata zakamarki. Nie umiem, nie chce, nie potrafię. Wystarczy, że palce napotykają rzeczy znajome, że ślepe oczy prowadzą do traw. Tyle tylko wystarczy, żeby znów zatracić się w Nieświecie. I nawet łez wystarcza, zawsze. Z każdego słowa potrafią wypłynąć, choćby z krótkiego dobranoc. Samotność jaźni najboleśniejszą jest z samotności. Przekleństwo wyobraźni – spotkać się gdzieś między rajem a piekłem i nosić na skórze szkarłat dotyku ognistej dłoni. Szaleństwo zagarnąć chce moją duszę i puszczać niczym latawiec na wietrze rzeczywistości.

Ale takie są nici przeznaczenia, raz splecione nierozłącznymi pozostaną. Gdzieś tam, w odległej rzeczywistości, pod poduszką spoczywa skraj mojej szaty z mglisty utkanej nici. Gdzieś tu w sekretnych szpargałach kosmyk włosów i słowa ogniem skreślone i czytane w ogniu. A pomiędzy żądza krwi i krwi ofiara. Krople szkarłatu pożerane przez zachłanne płomienie. Dłonie, które w szaleństwie przemierzyły kilkaset kilometrów żeby – dotknąć. Otuleni księżycową mgłą i kołysani trawami w świecie, którego skraj wyznaczyły płomienie. Noce coraz krótsze, coraz dłuższe dni. Co będzie kiedy staną twarzą w twarz? Świat się nie skończy, ale gdzieś rozpłynie się karmelowy zapach w gorącym oddechu. Zamiast demonicznego smaku ust kryształki brązowego cukru.

Tak bardzo mi brak tej dalekiej bliskości słów – jedynych odpowiednich. Tych, które potrafią w najdelikatniejszy i najbardziej wyrafinowany ze sposobów rozerwać dusę na strzępy. Tylko po to, żeby polizać jej wnętrze. Feniksy umierają bez ognia… wyciągnij dłonie nad kupką popiołu – inaczej umrę ja – dziewczynka z zapałkami. Andersenowskiej nie lubię, co innego TA, którą stworzyłeś dla dnie… we mnie… ze mnie… Dziękuję, tego ognia żadne nie ugasza krople ni łez, ni krwi ni rozkoszy. A może nie jestem już feniksem? Może została tylko dziewczynka z zapałkami?

=============

2006-06-17 19:30:19 84.10.168.106
Bo kiedy czytam bloga, wprost nie mogę uwierzyć, że uczucia tak świeże i porywające są skierowane wciaż do tego samego mężczyzny. Chylę głowę i proszę o wybaczenie, jeśli zostałem źle zrozumiany.

2006-06-17 19:10:59 84.10.168.106
zapytam wprost - zdradziłaś męża?

Azael
azael69@vp.pl2006-06-07 17:41:40 83.5.141.104
"...W tym ogniu jest tyle radości! On tak zachłannie pożera drewienko, które z drugiej strony tak bardzo pragnie być pożarte. Jednak gdy skończy się to krótkie misterium następuje smutna cisza... czarna rozpacz zwęglonych resztek..."oto jam i życie moje...

5 czerwca 2006

Już za parę dni, za dni parę...

Do biegu, gotowi i... jeszcze nie start, ale już pakowanie. Zostało 120 godzin do startu :). A w tym czasie duuużo pracy, ostatnia faza treningu kondycyjnego i piątkowa impreza. Biorąc pod uwagę godzinę odlotu to najlepiej byłoby prosto z lokalu przemieścić się na lotnisko w sobotni poranek. Tylko, że fetyszowe ciuchy trochę nie bardzo się nadają na nurkowy wypad. W każdym razie nie zamierzam odpuścić ani jednego ani drugiego. Prześpię się w samolocie, a zresztą w sobotę i tak żadnego bulgotania nie będzie. Do niedzieli dojdę do siebie.Wrrrr jak ja nie lubię czekać! Na szczęście sporo rzeczy jeszcze do zrobiennia przed wyjazdem. Od raportów począwszy, przez RTG i wizytę lekarską a na wywiadówce w nowej szkole skończywszy. Hej ho, hej ho na urlop by się leciało :)

================

nycprinces 2006-06-06 01:37:24 69.86.141.76
Oj zazdroszcze,zazdroszcze.Wiesz,ze sledze Twoje perypetie od samego poczatku i uwazam ze co jak co , ale na wakacje zasluzylas:))Pozdrawiam z Wielkiego Jablka.

4 czerwca 2006

Dziwna rzecz – dominacja

Tym dziwniejsza w im bardziej niespodziewany sposób pojawia się w życiu, zwłaszcza małżeńskim. Kiedyś myślałam, że nicki w rodzaju „malzenstwo_szuka_Domina” to wymysł. Ale poznałam ludzi, który z takim właśnie problemem się borykają. I najśmieszniejsze jest to, że teoretycznie stanowią idealne zestawienie przeciwstawnych cech, które umożliwiałoby wręcz perfekcyjny rozwój relacji uległości i dominacji. I wówczas okazuje się, że ona (uległa) jest gotowa i chętna temu, żeby się podporządkować, służyć, czerpać przyjemność z własnej uległości. A on (dominujący) dowiaduje się, że właśnie nadarzyła się okazja do tego, żeby spełnić swoje najskrytsze marzenia. Jest tylko jeden problem – ona nie widzi w nim domina, nie potrafi przewartościować swojego sposobu postrzegania. W efekcie posady małżeństwa zostają naruszone i zaprzepaszczona okazja do pełnej harmonii.

I chociaż to zabrzmi idiotycznie to okazuje się, że tacy ludzie zaczynają szukać osoby trzeciej – pana dla żony, bo inaczej ona się… wstydzi. I wtedy przychodzi mi do głowy, że chyba nie ma czegoś takiego jak „szkoła dla dominów”. Coś, co może brzmi śmiesznie wcale takim nie jest. Bo w sytuacji takiej jak opisana powyżej dochodzi do paradoksów, a przecież niejednokrotnie wystarczyła na przykład wspólna sesja, jedna – może kilka. Żeby się przekonać. Największym błędem jaki można popełnić to nie spróbować. Jeśli już wystarczyło odwagi, żeby przyznać się przed samym sobą do mrocznej strony duszy, przyznać się przed partnerem to odpuszczać za pięć dwunasta bo… może się nie udać. Wiem czym jest sesja z dwojgiem dominujących i wiem, że potrafi takiemu świeżemu w temacie całkiem ładnie otworzyć oczy na to i owo. Wiem czym jest sesja z dwoma równorzędnymi uległymi. Wiem czym jest taka, na której jedno z uległych się uczy. To da więcej niż lata rozmów.

Oczywiście jest świetnie kiedy relacja jeden na jeden może rozwijać się swobodnie, kiedy jest nauczyciel i uczeń, albo kiedy obydwoje poznają zakamarki mroku. Ale kiedy nie ma takiego komfortu dobrze jest skorzystać z doświadczeń innych. Ale nie ma idylli na tym świecie. Jest za to męska duma. Bo większości facetów przez myśl nie przejdzie, żeby porosić o pomoc. A z drugiej strony większość dominów dostaje długich kręconych zębów na myśl o innym samcu w bezpośrednim otoczeniu. I tak właśnie panowie tracicie niejednokrotnie największe (a czasami jedyne) szansy na realizację swoich pragnień z ukochaną osobą. Cholerne męskie ego. A prawda jest brutalna i dużo bardziej ubodzie wasze ego jeśli tego doświadczycie. Kobieta, która jest świadoma swojej uległości będzie chciała się nią cieszyć. Może jeszcze nie dziś, nie jutro, a może właśnie już wczoraj zaczęła szukać kogoś kto przyjmie od niej ten dar. A, że znajdzie się ktoś taki to pewne.

================

M. 2006-06-06 03:32:58 83.31.224.206
powiem wprost - nie wierzę w żadne szkoły dominów, z jąkającego się pokurcza nikt nie zrobi domina.Wierzę natomiast w małzeństwa poszukujące wspólnie silnych wrażeń - oboje ulegają obcemu dominowi ale tu znowu potrzebne jest porzucenie nadętego ego przez faceta - inaczej nie będzie czerpał żadnej przyjemnośći z gwałtu na swojej połowicy ani ze spijania spermy domina sączącej się z jej otworów...

2 czerwca 2006

Mokotowskie fetyszowanie

Kolejny zapaleniec postanowił zrobić fetyszową imprezę w stolicy. Właśnie dziś – taki dzień dziecka the day after. Zapewne dostanie człowiek masę pytań dlaczego piątek a nie sobota. Ci, którzy nie wiedzą co znaczy zamknąć lokal w mieście na sobotnią noc pytać będą. Znam to, już to przerabiałam. Umowa, odwoływanie, zmiana terminu. Tak czy owak duże brawa dla Club Rock za to, że się zdecydowali. A jaka będzie impreza? Hmm to się okaże. Jedno jest pewne nie miejsce ale ludzie ją robią. Może klub się sprawdzi, może ludzie zdecydują się na wyjście z szafy? Kurcze brakuje mi takiego lokalu, do którego można bez specjalnych przygotowań i ceregieli wpaść na drinka z żoną na smyczy albo zaprezentować najświeższy lateksowy nabytek na własnym tyłku. Biorąc pod uwagę mizerne rozmiary środowiska (AKTYWNEGO! Bo o czatowych gawędziarzach nie mówię) lokal nie musiałby być duży…

Pomarzyć dobra rzecz, ot choćby o czymś takim jak wiedeńskie SMart Café. Jedyny tego typu lokal w Wiedniu. Prowadzą go ludzie, którzy sami praktykują SM lub fetyszyzm i swoją ofertę kierują do ludzi o podobnych upodobaniach, służąc im własnym doświadczeniem i radą. SMart Café nie jest ani domem publicznym ani swinger-clubem, ani też profesjonalnym studiem SM. SMart Café jest zakładem gastronomicznym, z punktem ciężkości na SM i fetysz, czyli pomyślany dla ludzi z tej właśnie bajki - żeby mieli się gdzie spotkać. Nie jest to klub, gdzie musisz albo od wejścia płacić za wstęp, albo masz kartę klubową i składki. Tu może przyjść każdy. Tu nawet dania w karcie maja klimatyczne nazwy. Ot choćby sznycel „Popo vom Schwein nach brutaler Spankingsession in Vienna Style” czyli „świńska pupa po brutalnej sesji.... w wiedeńskim stylu”. A właścicielką tego przybytku jest - Alicja Hasenöhrl - rodowita krakowianka, wżeniona w Wiedeń.

Znaczy można – Polak potrafi :)

Znaki

Sklep i ciuchów mierzenie – niby nic. A jednak z dużą przyjemnością stwierdziłam, że piękny rysunek pajęczyny po pejczu wykwitł na moich udach i bokach. Mała rzecz a cieszy. Lubię je – ślady na ciele. Są przypomnieniem, są pamiątką, są… I tylko kiedy bledną jest ich żal, jest tęsknota. I pragnienie, żeby znowu wypisał na mnie swoją miłość. I tylko czasami, kiedy się zapomnę spotykam zdziwione spojrzenia na basenie. No i wystrzegać się trzeba wówczas wszelkich badań lekarskich, medycy bowiem podejrzliwi bywają.

1 czerwca 2006

Dziecko spało za ścianą…

Kiedy już udało się zagnać do łóżka zasnęło. Zmęczenie i senność, z którymi musiałam walczyć podczas wieczornej zaprawy przednurkowej. Senność pomimo wysokiego tętna i spłynięcia potem. Lubię stan silnego zmęczenia fizycznego, kiedy słychać w skroniach każdy skurcz serca, kiedy mięśnie drżą. A potem wanna gorącej wody doprawionej olejkiem cynamonowym. Wczoraj jednak nawet orzeźwiająco-trzeźwiące działanie cynamonu było zbyt subtelne dla mojego organizmu. Szum wody i temperatura kołysały mnie, dryfowałam w stronę morfeuszowej krainy. Bez książki, bo nie było komu utrzymywać moich powiek w górze. Woda nade mną, woda pode mną, woda we mnie… marzenia o Galapagos. Jeszcze tylko szybki, szorstki dotyk ręcznika na skórze i już pościel wyciągnęła w moją stronę swoje przepastne objęcia. Właśnie wkraczałam w piękny sen o żółwiach i lwach morskich kiedy do mojej świadomości zaczęły napływać sprzeczne wieści, gdzieś z odległych zakamarków ciała. Z wysiłkiem uniosłam powiekę robiąc maleńką szparkę, która pozwoliłaby mi skontrolować sytuację. Nie zdążyłam. Silna dłoń wcisnęła moja twarz w poduszkę i poczułam na sobie słodki ciężar. A jednak wciąż jeszcze coś we mnie chciało zostać we śnie.

Unieruchomiona, zdławiona na granicy jawy i snu, pół przytomnie przyjęłam to, co przyniósł mi Pan Mąż. Umysł być może spał już snując podwodną przygodę, ale ciało reagowało instynktownie. Na miękkie brzdękanie palcami po zaspanych wargach biodra natychmiastowo wysunęły się w kierunku dłoni, wysunęły na tyle, na ile było to możliwe pod ciężarem. Próbowałam, manipulując zniewolonym ciałem, nasunąć się kobiecością na palce a one mi uciekały. I tylko w uszy sączył się ciepły głos wypowiadający niezmiennie ‘walcz, staraj się’. Czego trzeba więcej żeby wzburzyć resztę zimnej krwi. Nie miałam siły na fizyczne zmaganie, ale i nie potrafiłam go nie podjąć. I właśnie wtedy, kiedy szale zmęczenia i podniecenia zaczęły osiągać równowagę te szorstkie palce drażniące mnie namiastką dotyku pokazały swoją władzę. Znienacka zacisnęły się na łechtaczce, mocno. Bardzo mocno. Opuszki musiały być białe bo czułam ich drżenie związane z siłą jakiej wymagała ta manipulacja. Ból wzbierał i podnosił się coraz wyżej. Poduszka stłumiła mój krzyk, którym dawałam wyraz swojej słabości. Kiedy oprócz stalowego uchwytu palce rozpoczęły konsekwentną wędrówkę w dół, naciągając to delikatne ciałko do granic możliwości zapadłam się orgazmie, po raz pierwszy. Czułam skurcze na zewnętrznych wargach, ich ruch dodatkowo wzmagał doznania płynące z uwięzionej łechtaczki. Gwałtowny, szybki szczyt zakończony namiętnym, głębokim pocałunkiem. Palce wplecione we włosy pokazały drogę tak, gdzie czekały usta Pana. Kolejny krzyk bólu jaki zadały palce uwalniając łechtaczkę został zdławiony głęboko wsuniętym językiem. Już nie byłam we śnie, ale na jawie nie było rzeczywistości.

„Ty suko” zabrzmiało wyjątkowo pieszczotliwie tym razem. Nie potrzebowałam nic więcej, uwolniona z żywych więzów przyczaiłam się nisko, twarz wciskając w materac i wypinając wysoko tyłek marząc o tym jedynie, żeby mnie posiadł. Tu i teraz, żeby pozwolił mi czuć się tym, kim jestem. Gdzieś w głowie, jak na hasło ładuj broń, zbierał siły do ataku kolejny orgazm. Przywołany został dużo szybciej niż się tego spodziewałam. Już pierwszym pociągnięciem pejcza. Z niewiadomych przyczyn wciąż miałam zamknięte oczy, ale ten dotyk poznałabym zawsze i wszędzie. To moja ukochana osobisty dyscyplinka, zrobiona własnoręcznie przez A. Pierwsze pocałunki rzemieni sięgnęły rozgrzanej mokrości, którą zachłannie spiły. Mokre rzemienie, na rozgrzanej gorącą kąpielą skórze bolały niemiłosiernie. Ale przecież tak bardzo na nie czekałam. Miałam wrażenie, że rozcinają skórę na udach i bokach. Ale już ich tam nie było, już oplatały mi szyję i znaczyły plecy. A w głowie jedno tylko słowo – jeszcze! Balansowałam na krawędzi spełnienia kiedy rozrzucając lekko rozchylone wargi posiadł mnie z cała zwierzęcością. Nie zaprzestając chłosty. Każde uderzenie pejcza i każdy ruch wewnątrz mnie tworzyły idealnie zgrany duet. Lekkie przesunięcie w fazie powodowało, ze skurcze po razach synchronizowały się z ruchem wstecznym. To było jak gwałtowna próba zatrzymania męskości we mnie, zupełnie niezależna od mojej woli, ciało żyjące własnym życiem.

Niewielka przerwa w regularności ruchów przywołała mnie prawie do świadomości. Tylko po to, żeby zarejestrować fakt, że od teraz służyć będę mojemu Panu także drugim miejscem rozkoszy. Rozedrgany annus nie bronił się przed niezapowiedzianą wizytą. Długie, powolne wsuwanie na maksymalną długość, Aż poczułam jądra ocierające się o nabrzmiałe, wilgotne wargi. Miałam wrażenie, że próbuję je zachłannie wessać do środka. Nie, to nie było wrażenie. Każdy pocałunek pejcza, w czasie ostrej już wówczas jady, skutkował skurczem, a kiedy jądra znajdowały się blisko – był odmierzany głośnym malsknięciem. Mocny, szybki anal jest czymś zwierzęcym, przynosi skurcze rozkoszy niemal od pierwszego ruchu. Uwielbiam to, wtedy czuję naprawdę suczo. A co z zazdrosną cipencją? To nie była już zaspana cipka, to było dysząca pożądaniem i śliniąca się lubieżnie sucza pizda. Właśnie tak. Na złączonych, tuż pod nią, stopach czułam wyciekające stróżki płynnej żądzy, rozchlapywane po udach przez miarowe uderzenia jąder. Ale dopiero kiedy odrzucił pejcz, kiedy poczułam przepychającą się w głąb mojego ciała Jego ekstazę, dopiero wtedy zobaczyłam siebie w najpiękniejszej z postaci. W zmęczonej, spoconej, naznaczonej Jego dłonią suce, którą używa dla własnej przyjemności.

Jestem suką, jestem Jego suką i jestem z tego dumna.

Dziękuję Panie Mężu za tę najcudowniejszą z kołysanek…

=============

Azael azael69@vp.pl2006-06-07 18:03:07 83.5.141.104
To piękne... Wiesz, z jednej strony, przez moment, bardzo zazdrościłem Panu Mężowi... A po tym refleksja... - Szacunek. Tak czy inaczej ... piękne... całe eony temu opowiadałem Jej takie kołysanki... a potem Ją wygnałem...

papillion papillion@gazeta.pl2006-06-03 19:54:23 84.201.221.1 192.168.111.36
i znów dreszczedziękuję

Wybranka Kusziela Carey Jacqueline

Historii naznaczonej dłonią boga bólu Fedry ciąg dalszy. Genialnie napisana powieść. Co prawda losy szpiegującej kurtyzany znajdującej przyjemność w bólu nie zawierają już tak niesamowitych opisów jego przeżywania jak część pierwsza, ale pokazują zupełnie inne aspekty życia. Tęsknota za stanem odmiennej świadomości, niespełnione pragnienie i niezaspokojona żądza. Szczególnie polecam fragmenty ze sznurami w orientalnym wydaniu w roli głównej oraz dominację psychiczną kobiety nad kobietą w scenach więziennych. Duży nacisk autorka położyła na relacje między dominującą a uległą. Na wzajemną fascynację, na miłość mieszaną z nienawiścią, na manipulacje. A wszystko to wplecione w wyrafinowane intrygi i niespodziewany ich rozwój. Ciekawe studium psychologiczne. Zdecydowanie polecam tę książkę.