14 czerwca 2006

Rozważania młodego nurka

Dziś pierwsze głębokie. Nie powiem, żebym była zadowolona perspektywą nurkowania na wraku, ale jak mus to mus. Przejrzystość wody znośna, no ale czego można się spodziewać po zanurzeniu parę metrów od wyjścia z portu? Wrak podobno ładny i całkiem młody – okręt wojenny zatopiony w 67 roku. Zaległ na dnie po uderzeniu torpedy. Fakt, dziura w burcie całkiem pokaźna, rozdarte poszycie i grodzie szczerzą zardzewiałe stalowe zębiszcza. Poszycie i pokład porośnięte już w większości roślinnością. Ryb mało, głownie ławice białego drobiazgu, ale na dziobie powitała nas piękna skrzydlica stojąca na straży. Podobno gdzieś jeszcze wylegiwała się skorpena, ale niestety (dla mnie, bo dla niej jak najbardziej stety) była zakamuflowana pierwszorzędnie.

Całe nurkowanie dość dziwne. Przede wszystkim zejście po linie a nie swobodna podróż w dół. Z jednej strony pomaga bo całe towarzystwo opada w jednym miejscu, ale przez to traci nieco na świeżości doznań. Po drugie lina stanowi punkt odniesienia tuz przed szkłem maski i widzi się prędkość z jaką ciało opada. Potem ciągła praca nad pływalnością. I strach. Strach generowany świadomością, że pode mną znajduje się nie piaszczysta łacha, nie koralowce, ale wielka sterta żelastwa sterczącego na wszystkie strony. Wraki nigdy mnie nie pociągały, a teraz budzą we mnie strach. Realne zagrożenie czającego się na mnie metalu oblepionego tężcem. Nie mogę zaprzeczyć – robi wrażenie, nawet większe niż drewniane szkielety rozparte leniwie na piasku. Ale jednocześnie nie znajduję w nich nic fascynującego. To w końcu cmentarzysko i tylko tak potrafię o nich myśleć. Nie wiem, może kiedyś zmienię swój stosunek do wraków, ale na razie nic na to nie wskazuje.

Za to świadomość sięgania w głąb morza jest podniecające, niesamowicie podniecająca. Wczoraj przekroczyłam limit głębokości nieświadomie, w związku z utrzymywaniem kontaktu z partnerem i chęcią obejrzenia z bliska ogromnej mureny. Później omawiałam to z instruktorem. Nawyk bycia przy partnerze jest jednak bardzo silny. W końcu jeżeli cokolwiek się wydarzy tylko on jest na wyciągnięcie ręki. Nie powiem miałam wczoraj rozterki. Z jednej strony widziałam instruktora wysoko nad głową (a wiedziałam, że wisi na osiemnastu metrach) a z drugiej strony partner. Czyli bliższa koszula ciału i dwa metry od dwunastu. Rozłożenie problemu na czynniki pierwsze wskazuje, że w takich przypadkach podstawowym parametrem jest zdrowy rozsądek. Partner partnerem tak długo jak długo nie zagraża mojemu zdrowiu i życiu. I pochwała monogamii – stały partnur. Niestety nie mam takiego komfortu więc przyjdzie mi borykać się z tym także w przyszłości. A może A. zaprzyjaźni się uczciwie z Adamem, wtedy może byłoby jakoś łatwiej. Bo ludzie się zgrywają, zaczyna się odczytywanie emocji bez słów.

Zastanawiam się czy kiedy Młoda weźmie automat do ust ja też będę takim powalonym rodzicem tworzącym nurka-kalekę? Nie chciałabym, żeby tak się stało, ale obserwuję sporo takich przypadków. Dwunastolatki (bo to zawsze są córeczki tatusiów), którym wszystko jest podane na tacy. Od klarowania sprzętu na łodzi po wypełnianie logbooka. Koszmar. A przecież te pannice nie będą całe życie nurać z tatusiem w parze. Schodząc pod wodę będą stanowiły zagrożenie nie tylko dla siebie, ale i dla innych. Boże uchowaj nurać z taką!

Czuję się doskonale z każdym zanurzeniem nabieram praktyki. Czuję jak ciało się przystosowuje, jak mięśnie zaczynają żyć innym życiem. Lubię nawet ten śmieszny ból głowy po wyjściu z wody. Odpoczywam. Naprawdę odpoczywam nadrabiając zaległości w spaniu i lekturze. I tylko brakuje mi laptopa, brakuje go jak diabli. I to nawet nie netu, o którym zapomniałam (szok! Ja nie odczuwam złości w związku z brakiem dostępu do sieci!). Brakuje mi go, żeby notować. Wieczorami zapisuję więc kolejne stronice, pisząc jak dawniej – ołówkiem. Dużo śpię, naprawdę dużo – osiem (!) godzin w nocy plus drzemki na łodzi miedzy nurkami (bywa, że trzy razy po godzince). Uwielbiam nurać z łodzi. Tu czas biegnie inaczej. Nawet ten czas na drzemkę…

Brak komentarzy: