15 lipca 2006

Zew kobiety

Wyciszyć telefony, wyrzucić z głowy wszelkie obce dźwięki. Przez ten jeden dzień. Spać długo i w pościeli przeciągać się leniwie. Nieskończenie długo celebrować śniadanie. Kołysać się w miękkich objęciach hamaka. A wszystko po to, żeby znienacka zapłakać bez konkretnego powodu. I Pan Mąż, który zobaczył w moich oczach to, czego sama się nie spodziewałam. Zobaczył kobietę. Szept niosący słowa „potrzebujesz kobiety” tętnił w mi w głowie ostrymi skurczami. Potrzebować to takie dziwaczne słowo, dobre i upokarzające jednocześnie. A ja nie potrzebuję kobiety. Ja jej pożądam. Właśnie tak. Pragnę jej ciała, fizyczności, słodkiego oddechu i łagodnego dotyku rzęs. Spróbuję zobaczyć ją za kilka dni. I chociaż będzie tuż obok, na odległość mniejszą niż wyciągnięcie dłoni nie będzie wiedziała. Pragnę jej tak bardzo jak jeszcze nie pragnęłam żadnej kobiety. Spojrzeniem rozcina świat na dwoje i w tej jednej chwili nie istnieje nic poza mną i nią, nawet pokój pełen ludzi. Kobiety w mojej głowie są tylko przechodniami, a ona jest rezydentką. Lepiej już było podkochiwać się w Anglistce, tam przynajmniej nie miałam złudzeń, że wyjdę poza przyjaźń. Ale tu? Wolałabym chyba nie potrafić kochać kobiet, życie byłoby prostsze, mniej barwne ale prostsze.

Brak komentarzy: