15 grudnia 2008

Afrodyzjak prochem podszyty

Niezmiennie elektryzuje mnie myśl o trzymaniu w dłoni pistoletu. Nie, to nie jest elektryzowanie, bo to rodzi się gdzieś w gardle ściśniętym z wrażenia. I spływa w dół, zapierając dech w piersiach zaczaja się na chwilę w słonecznym splocie. Przycicha, przygasa, żeby buchnąć płomieniem w podbrzuszu. Trzepocze skrzydłami rozwijanymi do lotu. Z każdą sekundą, z każdą minutą coraz mocniej, coraz śmielej.

I w końcu nadchodzi ten moment, kiedy wyciągam palce, żeby dotknąć zimnej stali. Tym razem na wolnym powietrzu. Tak lepiej. Wiatr oblatywacz zabiera moje westchnienia. I tylko tak trudno się skoncentrować, pamiętać, żeby nie wsunąć dłoni między uda, żeby ugasić kotłującą się tam żądzę.

Glocka nawet nie dotknęłam, dziś moim towarzyszem skrywanej rozkoszy był Jericho. Większy, cięższy, obcy. A mimo to dreszczył mnie rozkoszą przez zgrabiałe z zimna palce. A może właśnie to fakt, że był nieznajomy jeszcze bardziej ekscytował. Już samo ładowanie magazynka ma dla mnie konotacje iście seksualne. Kaliber 9 – maleńkie, gładkie metalowe łechtaczki. Cudeńka przetaczane w opuszkach palców, wgniatane kciukiem w otwarte wnętrze stali.

Ona gdzieś tuż obok, tak krucha i zaangażowana. Tym razem przegrała ze Stalowym Potworem. W każdym razie stawał się obiektem nie tyle pożądania co raczej zaspokojenia żądzy. Właśnie tak. Kiedy stawałam tuż za nią dotykając wzgórkiem jej pośladków mogłabym ją pochłonąć. Na szczęścia musiałam się podporządkować rygorowi, słuchać poleceń i wykonywać je. Na szczęście. Na miłość boską jak ja to uwielbiam. To drżenie palców zmęczonych ładowaniem magazynków, to wstrzymywanie oddechu, to szarpnięcie po strzale. Fala przepływająca przeze mnie od góry aż po stopy i ciągnąca gdzieś w głąb ziemi.

Czysta przyjemność przyprawiona testosteronem. Pierwotna i jakaś taka odrealniona. Mocny chwyt, palec wskazujący warujący na kabłąku, magazynek lekko uwierający w bok. I strzał. Idealnie zsynchronizowany ze skurczem. I nie wiem czy strzelam w rytm orgazmu czy raczej szczytuję w takt wystrzałów. Kłębowisko bodźców ograniczone wyłącznie do mojego ciała. Słuchawki – trak skutecznie odcinające to, co na zewnątrz, okulary budujące przezroczystą barierę i tylko skóra, która odbiera wszystko. Maleńkie skrawki ciała, nieosłonięte, niechronione, łapczywie wysysające z pistoletu jego aurę i siłę, męskość i samczość. Podporządkowujące się, powolne, uległe…

Powracająca wizja niespełnionego jeszcze marzenia, teraz taka realna, taka bliska, taka możliwa. I rozsadzająca od wewnątrz potrzeba zaspokojenia bestii. Najlepiej tu i teraz. Ale nie, potrafię ją trzymać na wodzy. Potrafię wrócić tam, gdzie moja chuć znajdzie zaspokojenie.
Do następnego razu.

Brak komentarzy: