23 lipca 2009

Irish fetish

Dawno, dawno temu, będzie już z tydzień, poleciałam byłam na wyspę w celach rozrywkowo-rozpoznawczych. W opłakanej (bo deszczowej) atmosferze Dublina trafiłam byłam do klubu gdzieś na Abbey street.

Klub milutki całkiem choć mroczny, z szatnią i przebieralnią, z parkietem w samym sercu i zakamarkach rozproszonych po kątach. Wesoły DJ, który za grosz nie chciał wyłączyć muzyki podczas pokazu, Krokodyl Dundee na scenie i masa ludzi. Co do samej imprezy to zarzut typowy – niemoderowana była. Ale za to ludziska się bawili aż miło. To, co mnie uderzyło (do dziś mam siniaka mentalnego) to swoboda wyrażania siebie i nastrojów chwili. Nie było dętych domin i masterów z nosem w chmurach, raczej wolna wymiana emocji. I już po chwili przestał dziwić widok uległego w body z pasków, który ochoczo chłostał dwie panie w szpilkach i gorsetach na wysoki połysk. Nikt tam nie był śmiertelnie poważny z racji dużej literki na początku. Kilka zabawek w loszku nigdy nie świeciło pustkami, zawsze ktoś ich używał. Nie, żeby kolejka była czy coś, ale nieustanna rotacja. Klatkowaty stelaż (prawdopodobnie do bondage) z równą atencją wykorzystywany był jako prozaiczna rura, przy której można było mniej lub bardziej lubieżne kręcenia odstawić. Nikt się nie nawalił do nieprzytomności, nikt nie wszczynał burd. Przerwa na papierosa wykorzystywana była do nawiązywania kontaktów i wymiany poglądów (w głównej Sali muzyka za bardzo nie sprzyjała konwersacji). I tak, jak w Polsce każda impreza (wcześniej czy później) przenosi się do kuchni tak tam przenosiła się do palarni. Gdzie przybywali zarówno palacze jak i niepalący.

Tygiel narodowościowy, do tego stale zmieniający się. Z ciekawszych postaci fińskie małżeństwo (eh, ale ona miała oczy!), z którym mam nadzieję się jeszcze zobaczyć, Australijczyk z pękiem blond dredów i wesoła Austriaczka. No i uwaga: czwórka rodaków na emigracji. Jak to mówią góra z górą się nie zejdzie…

Refleksje dressocodowe. Dresscode w calej rozciągłości barw i kombinacji, zero przypadkowych gapiów, wszyscy świadomi, świadomi, że hej (parafrazując Kazika, który parę miesięcy w tym właśnie klubie miał koncert). Zaskakująco niewiele latexu, prawie całkowity brak mundurów. Królowała lacka i bielizna lub sznurek. Bardzo duża ilośc kobiet po prostu zdjęła w szatni sukienki (lub inne odzienie, w którym przyszła) pozostając w szpilkach, pończochach i gorsetach bieliźnianych. Nie powiem apetyczny widok, ale na taki strój to nie wiem jaki odsetek uczestniczek krajowych imprez by się zdecydował. Prawdę mówiąc to nie przypominam sobie żadnej tak ubranej, na żadnej imprezie. Niektóre panny (albo i mężatki, któż to wie) poszły jeszcze o kro dalej i do pończochy włożyły jedynie parę metrów sznurka (mniej lub bardziej efektownie omotanego na ciele). Był jeden przypadek 'opętania' łańcuchem J. Absolutna klasą samą dla siebie był starsza para, pan w skórze, pani wypisz wymaluj kopciuszek (długa suknia, fartuszek, czepek). Bawili się doskonale testując wszelkie zabawki. Mogę sobie tylko życzyć żebym w tym wieku była równie aktywna!

Pokazów niewiele, ale to w jakiś sposób wytłumaczalne – jak się robi imprezę co miesiąc trzeba wprowadzić pewną reglamentację atrakcji . Chętnie zrobiłabym imprezę tam – dla tamtych ludzi. Bo aż miło było patrzeć na nich. Tak czy owak zamierzam tam powrócić, najprawdopodobniej już we wrześniu J. Chętnych zapraszam – kupą raźniej!

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Każda kolejna musi się zmierzyć z Tobą... żadnej się nie udało. A może to ja już nie umiem? Cały ogień zostawiłem Tobie. Pozostaje emocjonalna samotność. Dobrze że choć tu mogę na Ciebie spoglądać z ukrycia - wciąż taką samą.