21 grudnia 2005

Wariacje na temat…

Przychodzą takie dni jak wczorajszy, kiedy nie wiem co zrobić ze sobą. Nosi mnie. Z kąta w kąt, z piętra na piętro, nie potrafię zagrzać miejsca. Jedynie w łóżku jestem u siebie. Rozciągnięta między źródłami dźwięku pozwalam ciału popadać w dziwny trans. Muzyka Harrego Gregsona-Wlliamsa do Kingdom of Heaven jest do tego wprost idealna. Dźwięk rozchodzi się płynnie dookoła, wnika w naturalne otwory ciała i wypełnia je od wewnątrz. Siła muzyki coraz większa. Każdy mocniejszy takt podrywa mnie w górę, każde brzmienie ciągnie za sobą jak na smyczy. Oddech staje się taktem muzyki, zapadam się w dźwięki, zatracam w odczuciach jakie daje. Wszystkie wolne przestrzenie ciała wypełniają się brzmieniem, wibrują. I nawet nie zauważam kiedy miarowe kołysanie staje się przyczynkiem i skutkiem tego, co nieuniknione. Zaczynam odczuwać muzykę w podbrzuszu, powoli z głębi mnie wychyla się przyjemność i podniecenie. Tak, właśnie odkryłam jak bardzo potrafi mnie podniecić muzyka. Spektakularna, dynamiczna, demoniczna muzyka. Zaskakujące, ale bardzo silne przeżycie. Choć nie udało mi się dojść do spełnienia muzycznie tylko. Nakręca niesamowicie, ale nie dalej niż do ‘za pięć dwunasta’. No ale może trening uczyni ze mnie mistrza… Genialne tło do oczekiwania, zwłaszcza w absolutnej ciemności, unieruchomieniu i cudownie nieznośnych objęciach liny…

Kingdom of Heaven raz!

Proszę, proszę, proszę…

Brak komentarzy: