28 stycznia 2007

Na uwięzi

Ciało reaguje jak najczulszy sensor na dotyk sznurka. Wystarczy kilka oplotów, żeby były zmysły zatańczyły szaleńczo. Wtedy służenie sobą staje się inne. Nie wiem czy pełniejsze, ale z cała pewnością inne. To jak droga do samounicestwienia. Wiem, że kiedy prężę się z rozkoszy więzy stają się najpierw częścią mnie a potem stają się granicą między nie do zniesienia rozkoszą a bólem wszechobecnym. Kiedy drętwienie i mrowienie w palcach ustaje, kiedy dłonie przestają być częścią mnie, kiedy o nich zapominam. Nie, nie zapominam. Świadomie i celowo dążę do większej jeszcze przyjemności napinając linki świadomie pielęgnuję ból, który wyda prawdziwy plon - ziarno kiełkujące rozkoszą. Ciągle, zawsze, za każdym z razów, kiedy oddaje siebie Twórcy mojej rozkoszy. Czasem wystarczy tak niewiele, żeby wygenerować przyjemność rosnącą w postępie geometrycznym. I tylko potem, kiedy więzy ustępują a krew domaga się swoich praw w organizmie przychodzi ten ból, który przypomina o cenie rozkoszy. Kiedy stawy napięte do granic wytrzymałości w ślepej ekstazie przecząc prawom fizyki powracają do rzeczywistości. Kiedy bezruch równie bolesny jest jak aktywność. I to pytanie wysuwane przez świadomość, która powoli dochodzi do głosu. Czy było warto?I odpowiedź jedyna z możliwych – warte każdego naciągniętego ścięgna, każdego zmęczonego mięśnia, każdego zakwasu. Wówczas czuję, że żyję, a rozkosz ma fizyczny wymiar.Uwielbiam więzy w czasie gdy opuszczam swoją cielesność. Kocham fizyczne zniewolenie za cenę odrealnionego spełnienia. I nie ważne czy są to Mężą Pana linki czy pasy Pani. To walka z samym sobą, jak dać ciału trzymanemu na uwięzi rozkosz ulotną jak dusza. Właśnie tak. Moje małe perpetum mobile. Moja własna formuła. Mój przepis na rozkosz.

Brak komentarzy: