15 października 2006

Gothic Fetish Party vol.2

W zasadzie po recenzjach i dokumentacji fotograficznej premierowej imprezy w Rock Clubie nie należało się spodziewać rewelacji, ale jakoś związałam się emocjonalnie z imprezą w związku z osobą Filigranowej Brunetki, która siłą rzeczy stanowić miała trzon niemal wszystkich pokazów. Ze względu na niedowierzanie w temacie przestrzegania dresscodu wybrany strój nie należał do najbardziej ekstrawaganckich, nie mniej jednak bez najmniejszych wątpliwości kwalifikował się na wejściówkę zniżkową :). Tym razem wybrałam czerń z dużą dozą czerwieni, w tym ogniste butki na wysoki połysk na ośmiocentymetrowym (!) obcasie. Profilaktycznie wzięta krwistoczerwona kurteczka okazała się być zbawienna w świetle tego, co czekało nas na miejscu.

Najpierw lokal. Wbrew temu, co wynikało z relacji lokal całkiem jest miły i nadający się do celów wiadomych. Owszem sposób ustawienia mebli nieodmiennie nasuwa skojarzenia z pociągiem podmiejskim, ale przy odrobinie dobrej woli ze strony managerstwa da się to dostosować. Bunkrowaty charakter miejsca podkreślony jeszcze przez elementy wystroju nadaje tak bardzo pożądany klimat. Krótki bok wieńczy scena i DJkącik, przed sceną coś na kształt parkietu, a dokładniej przestrzeń wolna od stolików (żeby nie było skojarzeń z wypolerowaną drewnianą podłogą). Dłuuugi bar o ciekawej aranżacji (w tym także kategoryzacji menu). Co do siedziska to co kto lubi (albo kto pierwszy ten lepszy) czyli miękkie sofy albo twarde ławki. Piwo (wg Tych-Którzy-Konsumowali) nie chrzczone, ale niestety z czarnej kofeiny z bąbelkami dostępna tylko Pepsi a to nie jest to, co tygryski lubią najbardziej więc duży minus z mojego punktu widzenia. Szatnia jest i działa (plus). Toalety. Hmm jak niemal zawsze niezbyt pozytywna opinia. Krótko mówiąc po paru godzinach mokro nie tylko wewnątrz ale i parę metrów przed drzwiami. A wystarczyłoby popchnąć kogoś z mopem raz na godzinę i byłoby mniam. Tradycyjnie kolejka w damskiej ale męska jak zawsze niezawodnie pusta. A przy okazji brak problemów z niedoborem papieru strategicznego! No to tyle jeśli chodzi o miejsce.

A sama impreza? No cóż, jeśli przyjąć standard z londyńskiego Skin Two to pod względem głośności został dotrzymany. Moim zdaniem zdecydowanie minus i to OGROMNY. Patrząc na imprezę przez pryzmat pokazów oraz kanałów komunikowania o niej grupą docelową miało być środowisko bdsmowe. Niestety ze względu na przyjętą formułę pseudodresscodu (rzeczywisty drescodee – wejściówka pięć złotych, czarne ubranie – piętnaście), była to zbieranina dość przypadkowych ludzi. Nie brakowało takich, którzy stukali się w głowę i pokładali się ze śmiechu widząc trampling, były głosy ‘niech on już przestanie’ podczas pokazów, które nawet ochrona z ochotą oglądała porzucając swoje stanowiska pracy. Owszem, było trochę znajomych i tylko dzięki temu dało się przetrzymać panujące tam warunki. A warunki były ciężkie, oj ciężkie. I to z jednego powodu – z powodu poziomu hałasu. Chciałam napisać muzyki, ale jakoś mi to przez gardło i przez palce przejść nie chce. Dość powiedzieć, że siedząc na kanapie człowiek podskakiwał rytmicznie przy wtórze umta-umta-umta bez możliwości słyszenia własnych myśli. Istniała ewentualność darcia się (dokładnie tak bo głośne mówienie to było za mało) wprost do ucha potencjalnego interlokutora, ale i tak mało skuteczna. W rezultacie skończyło się na pisaniu na kartkach (sic!) aż do czasu, kiedy rozmowa przeniosła się na zewnątrz. Pomimo chłodu (nie jest to już przecież czas ogródków piwnych) tylko tak dawało się porozmawiać, a przecież to jeden z podstawowych elementów spotkań towarzyskich. Nie trafiają do mnie argumenty organizatora, że muzyka pod gotów była bo świadczy to o kolejnym dysonansie w obszarze grupy docelowej. Tak więc była to zbieranina przypadkowych ludzi o niskiej tolerancji dla inności, żądna sensacji (czyli tradycyjnych igrzysk), otumaniona dźwiękami, które uniemożliwiały nawiązanie jakichkolwiek kontaktów czy poznaniem specyfiki środowiska.

Brak pomysłu na jakąkolwiek integrację uczestników, żadnych elementów zachęcających ludzi do aktywności, żadnych sprzętów. Krótko mówiąc kamieniami milowymi imprezy i jedynymi atrakcjami były pokazy. Więc ludzie siedzieli czekając na nie, krótko mówiąc formułę imprezy można określić zdaniem ‘od pokazu do pokazu’. A same pokazy? No cóż, sporo błędów organizacyjnych. Przede wszystkim dostępność dla oglądających. Szkoda, że organizator nie skorzystał z doświadczeń, których nabyliśmy podczas Fetyszozy. Tym bardziej, że w przeciwieństwie do tamtego lokalu tutaj jednoprzestrzenne wnętrze i dostępność ławek pozwalała na skomponowanie dobrej widowni. Kolejne błędy to niedobre operowanie światłem i dźwiękiem podczas pokazów. Muzyka ani o ton nie była cichsza, a stroboskop błyskający w oczy też nie poprawiał komfortu oglądania. Światło punktowe tu użyte zostało światło kolorowe zamiast białego. W rezultacie kontrast bieli z czerwienią, który był najmocniejszym punktem nie robił wrażenia z odległości większej niż dwa metry. Ci którzy stali dalej odnieśli wrażenie, że modelka wysmarowana była… nutellą a nie krwią. Kurcze przy takich możliwościach technicznych jakie daje Rock Club pod względem wizualizacji grzech było tego nie wykorzystać.

Co do samych pokazów to pierwsze, co się nasuwa to całkowicie szowinistyczny charakter przedstawianych scen. Po raz kolejny nietrafnie określona grupa docelowa. Na sali było sporo dominujących kobiet i choćby z tego powodu należało zróżnicować płeć osób uległych, a jeśli nie dla tego to po porostu dla urozmaicenia. W rezultacie każdy pokaz to była forma męskiej dominacji nad kobietą lub dwoma, w każdej występował element chłosty. Słabe zróżnicowanie tematyki wprowadzało pewną monotonię. Nie mniej jednak duże uznanie dla dziewcząt, które dzielnie do każdego pokazu wychodziły. Ze względu na kiepską widoczność można było nadrobić braki w mimice i grymasie odgłosami (uderzenia, odgłosy werbalne) jednakże nie było na to szans ponieważ wszystko tonęło w jednym wielkim łomocie wydobywającym się z głośników.

W mojej ocenie najlepszy był pierwszy i ostatni pokaz. Ze względu na dynamikę scen. W przypadku pierwszego doskonale przedstawiona ewolucja postrzegania sytuacji. W początkowej scenie pokazu wyraźnie wymuszona uległość i kontakt z „krwistym befsztykiem” ewoluująca do ekstatycznej fascynacji nim w końcowych scenach. A przejawiającej się lubieżnym nakładaniem na siebie krwistej papki. Kontrast nieskazitelnej bieli ubrania pochłanianej sukcesywnie przez zachłanną czerwień. Perfekcyjne przedstawione. Osoba domina została zepchnięta na drugi plan, osadzona w statyce kompozycji. A może miał wyglądać na takiego, który w myśli wypowiada kwestię „stworzyłem potwora…”

Ostatni pokaz – wiązanie i podwieszanie z elementami erotyki kobiecej. Ładna kompozycja, w której te zdominowane stanowiły kwintesencję piękna i erotyki. Panowie zaś byli tłem, żeby nie powiedzieć statystami, którzy jak doskonałych statystów przystało wykonali swoje zadanie nie przyćmiewając piękna ról pierwszoplanowych.Pokazu 2 + 2 nie oceniam wysoko ze względu na to, że po sprowadzeniu dziewcząt do parteru pokaz wizualnie ograniczał się do widoku męskich ramion szykujących się do uderzenia. Wszystko do wysokości metra kryło się za głowami oglądających. Być może z ich perspektywy wyglądało to inaczej, z mojej właśnie tak. Pokaz z igłami mógł szokować, choć ze względu na kamienny wyraz twarzy modelki przekaz tracił na autentyczności.Krótko mówiąc zamysł pokazów dobry ale nie wykorzystano istniejących możliwości technicznych stąd pewien niedosyt.

Reasumując imprezy tego typu MUSZĄ mieć precyzyjnie określoną grupę docelową, charakter zamknięty eliminujący przypadkowe osoby nie odnajdujące się w klimacie, przemyślany scenariusz uwzględniający miejsce i zabawki na spontaniczne zachowania uczestników i muzykę w tle a nie w roli głównej. . Cieszę się, że pojawiają się takie inicjatywy w mieście ale nie ma siły nie da się połączyć interesów gotów, bdsmowów, fetyszystów i waniliowych w jednym czasie, miejscu i muzyce. Coś za coś. Na kolejną edycję Gothic Fetish Party w Rock Clubie raczej się nie wybiorę bo nie spodziewam się zmian w muzyce i jej natężeniu a to zdecydowanie najsłabszy i jednocześnie najbardziej irytujący aspekt imprezy. Poza tym jeśli będzie ona w środku zimy, a statystyka wskazuje, że tak to żadną przyjemnością będzie spędzenie nocy na mrozie.

Brak komentarzy: