29 maja 2006

Couching

To miało być normalne szkolenie. Kolejne w całej serii i ostatnie w niej. A potem powrót to normalności, noc w łóżku a nie w zadymionym barze z kolejnym kieliszkiem wina lub kolejnym drinkiem. Miały zacząć się niedzielne poranki w pościeli do późna a nie wstawanie o świcie, z odwodnieniem większym od góra lodowa. Tak miało być, ale było inaczej.Wbrew tradycji, która się wykształciła podczas szkoleń nie było wspólnego biesiadowania, tylko kilka małych grupek w oddzielnych zakamarkach baru, nerwowość, docinki. A przecież nie było łatwo, dwa dni zajęć z kamerą i ciągłe analizowanie scenek - to źle, to lepiej, tu poprawiłeś, teraz popracuj nad… Już po pierwszym dniu wiedziałam, że jest ciężko, ale narzucona sobie dyscyplina nie pozwalała ujawnić tego, co było drugim dnem mojego nastroju. Kolejne zadanie, kolejne nagranie, kolejna analiza. Wychodziliśmy z sali szkoleniowej pojedynczo, analiza z osobą, która nie uczestniczyła na bieżąco w zajęciach, a jedynie dostawała do analizy taśmę z nagraniem. Psyche powoli rozsypywało się jak piasek z worka z bajki o Grzesiu – ziarenko po ziarenku. Jeśli dodać do tego własne niezadowolenie ze sposobu poruszania się, z gestykulacji i tysiąca innych drobiazgów to niewiele trzeba, żeby eksplodować. I nawet te najwyższe oceny części działań nie były w stanie zrekompensować tej wrednej wściekłości na całokształt. Najchętniej usiadłabym w jakimś zakamuflowanym miejscu odosobnienia. Ale nic z tego, z pokoi wyrugowano nas tuż po śniadaniu, więc nie było gdzie. Dopiero kiedy wtuliłam się w fotel samochodu, kiedy objął mnie mocno pasami poczułam się bezpieczniej. Ale nawet wtedy nie mogłam dać upustu nagromadzonej we mnie frustracji – miałam pasażera. Lubię człowieka, ale wczoraj irytował mnie strasznie, miałam ochotę zatrzymać auto i wysadzić go na jakimś leśnym poboczu żeby poczuć ciszę. Dopiero kiedy zostałam sama wszystkie hamulce puściły. Nie przypominam sobie czy kiedykolwiek wcześniej prowadziłam samochód ledwie widząc drogę przez łzy. W tle Kora po raz enty śpiewała Krakowski spleen a ja uwalniałam emocje łzami. Nie było krzyku, tylko łzy. Może byłoby łatwiej wykrzyczeć złość, ale nie miałam siły nawet na to. Wanna i łóżko – dwa małe-wielkie cele. Próba uwolnienia się od tego, co działo się przez dwa ostatnie dni. Nie śniłam. O świcie obudziłam się zmęczona nie mniej niż wieczorem. Ocena sytuacji, ocena kondycji i tylko jeden wniosek – urlop na telefon, tym bardziej, że właśnie zaczynający się tydzień będzie ciężki.

Couching jest trochę jak seans hipnozy. Pokazuje takie miejsca w umyśle, o istnieniu których nie miałam pojęcia. Bezlitośnie obnaża do cna, w jakiś sposób zgoda na pełne uczestnictwo w takich praktykach jest przejawem masochizmu, ale tak trudno jest odnaleźć czystą przyjemność w tym. Następna sesja sprawdzająca za kilka miesięcy. Dopiero. Aż. Sama nie wiem…

Brak komentarzy: