12 maja 2006

Powrót i oczekiwanie

Kolejne dni poza domem, szkolenie, spotkanie budżetowe a wszystko przetykane telefonami. Z jednej strony nuda, z drugiej czas, żeby marzyć i snuć plany na później. Zaspałam po wczorajszej długiej w noc walce z winami. Zaspałam. Najzwyczajniej w świecie zaspałam i nie pamiętam kiedy mi się zdarzyło poprzednio. I tylko czas się dłuży niemiłosiernie, nawet teraz kiedy już jestem w domu muszę czekać. Czekać aż noc otuli wszystko swoim czarnym płaszczem a Morfeusz zabierze Młodą, zabierze i zaopiekuje się nią do świtu.

A ja czekam. Rozedrgana, miękka i wilgotna. Przed chwilą czułam Jego bliskość tuż pod skórą. Kiedy lizałam Jego dłonie i ssałam palce czułam jak wilgotnieję wiąż bardziej i bardzie. Czułam jak staję się spragnioną swego Pana suką gotową na jedno skinienie dać Mu przyjemność sobą. Oszalałam od dotyku Jego dłoni i słowa, którymi kazał mi być taką do wieczora. Kiedy wstałam soczyste smugi spływały mi po udach. Potem wyszedł z domu, pozostawiając mnie na granicy szaleństwa. Jest dziś smutny, bardzo. Chciałabym zabrać smutek z Jego oczu może właśnie tak, może swoim smutku zechce zadać mi ból, który smutek przegoni. Tak bym chciała móc zrobić to dla Niego, dla mojego Pana.

Zassałam łechtaczkę do bańki na czas Jego nieobecności, żeby była sinopurpurowa i wychylała się na Jego powitanie. Siedząc na łóżku z ugiętymi i rozchylonymi nogami patrzyłam jak nabiera kształtów, jak pręży cię w oczekiwaniu na dotyk. I jednocześnie wyobrażałam sobie jak zgniecie ją między palcami. I to wyobrażenie popchnęło mnie w kierunku spełnienia. Bańka wraz z zaklętym w niej kwiatem kobiecości drgała rytmicznie. Lecz to wciąż było za mało, za mało, żeby pokazać jak bardzo Go pragnę. Ktoś porównał moją „hodowlę pod szkłem” do Róży Małego Księcia. Dziś i ja zobaczyłam ją właśnie taką. Kiedy z każdym skurczem serca odrobina krwi zatrzymywała się w tym zaułku, kiedy płatki nabrzmiewając rozchylały się pokazując Szczyt Wrażliwości. I wtedy zobaczyłam, że moja róża nie ma kolców. Sama więc postanowiłam ją w nie wyposażyć. Uwolniona z pod klosza wzięła głęboki oddech a wtedy moje palce zapięły na rozpulchnionym podciśnieniem ciałku zębatą spinkę do włosów. Normalnie jest ona absolutnie nie szkodliwa ale teraz na tak wrażliwe różowości była jak metalowe igły. Już to zapięcie wywołało kolejne skurcze, ból rozpływał się słodko okrężnymi ścieżkami kiedy zasysałam bańkę wraz z tym maleńkim dodatkiem. Kolejny ruch tłoczka i ból stawał się nieznośny, a z wnętrza spływem ślizgowym wypełzało ze mnie podniecenie. Im bardziej łechtaczka pęczniała w szklanym więzieniu tym mocniej długie zęby krokodylka wbijały się w jej najwrażliwe miejsca. Kolejne zassanie doprowadziło do zetknięcia. Już nie tylko podciśnienie, nie tylko zębata ozdoba ale jeszcze nacisk szkła mieszał mi zmysły. Ale orgazmowi wcale nie chciało się do mnie zawitać…

Dopiero kiedy Pan wsunął we mnie palec zmysły zabrzmiały jak symfoniczna orkiestra pod Jego batutą, a przypływ rozkoszy zalał świat dookoła. Trącany grzbietem dłoni krokodylek podrygiwał zadając ból i przywołując kolejne przypływy. Spełnienie było ciągle krok za mą kiedy poczułam dłoń szarpiącą za włosy. Bez słowa oddałam usta dla pańskiej przyjemności, pęczniejący w nich kutas zapowiedzią był rozkoszy. Wystarczyło, że wsunął się we mnie żebym eksplodowała. A potem z każdym ruchem reakcja łańcuchowa przywoływała kolejne szczyty, z których spadałam w bezdźwięczne doliny przyjemności. Zdjęty krokodylek odebrał mi wzrok, żebym ślepa szukała drogi powrotnej znaczonej spazmami bólu. Jego rozkosz wdzierająca się w mnie i mój krzyk kiedy palce zacisnął na łechtaczce tak mocno, że aż kostki palców zbielały. O tak, tego trzeba mi dziś, bólu, który przerasta moje możliwości. Bólu, który zatopi zwoje szpony w ciele i rozerwie go na strzępy erupcją orgazmu.

Wszechogarniającego. Kiedy puls zamieniał się w skurcz, oddech zamierał a oczy ślepły ja wciąż pragnęłam więcej. Bardziej. Dalej. Poza granice, te świadome i te nieuświadomione. Gdzieś za horyzont człowieczeństwa. Orgazmy wygrywane palcami trącającymi macicę z łoskotem przemierzały moje wnętrze. Wtedy poczułam coś cienkiego i ostrego zagłębiające się w skórę. Nie miałam siły, żeby spojrzeć, cichym krzykiem wyraziłam błaganie o jeszcze. Ale nic z tego. Słyszałam jak odchodzi, kroki milkły na schodach kiedy ja dogorywałam w pożodze. Znowu muszę czekać na czas rozkoszy i bólu, czekać bez słowa skargi. Niech noc już przyjdzie okrywając snem tych, którzy muszą spać żebym ja mogła przyjąć z rąk Pana moją obrożę i klęknąć błagając o przeznaczenie. Czekanie… moja zmora.

Brak komentarzy: