24 maja 2006

Czekając na nurki

A. siedzi gdzieś na łódce robiąc za zastępcę kapitana a ja nie mogę się już doczekać słupa wody nad głową. Na samą myśl o pierwszym skoku z łodzi robi mi się tak jakoś ciasno w okolicy przepony. Trochę ze strachu, trochę z niecierpliwości, trochę z tęsknoty. Im szybciej ciało zanurza się pierwszym odruchu pod wodę tym szybciej podnosi się poziom adrenaliny, Aż do bolesnego skurczu, aż do wstrzymania oddechu. Palce dłoni przytrzymujące maskę i automat są wówczas jakby nie moje, są jak obca dłoń wymuszająca milczenie i odbierająca wzrok. Przez jeden jedyny moment, kiedy mijam linię wody uciekającą w górę tracę poczucie czasu i miejsca. Fizyka. Ciało wyniesione na powierzchnię. I oddech, przywrócony po chwili nieistnienia. To trwa kilka, może kilkanaście sekund. A w pamięci zostaje jak długie godziny, Kontakt wzrokowy i po symbolicznym ok. inflator w ruch. Już spokojniej, powoli zapadam się w otchłań turkusowego błękitu. I tylko zatykające się uszy przypominają mi, że nie jestem z tego świata. Z każdym metrem wyciszam się, wyrównuję oddech, otwieram oczy coraz szerzej. Skafander ciasno opina ciało, klatka piersiowa uwięziona w kamizelce i czujne oko partnura. I znów ta natrętna myśl, jaka szkoda, że nie ma tu Pana Męża. Wszak w tym rynsztunku, powolna skinieniu, odczytująca polecenia z ruchów rąk i wyrazu oczu cała jestem uległością. I tylko dłonie są jakieś takie za swobodne, aż prosi się, żeby można je było skuć dla pełnej kontroli. A wówczas nie jestem w stanie ani sięgnąć do manometru, ani do inflatora, ani do oktopusa. Czy można bardziej? Można. Można byłoby, gdyby…

Brak komentarzy: