28 października 2005

Narodziny słońca

Jest coś, co sprawia, że kocham październiki, zwłaszcza te, które nie są deszczowe. To wschody słońca, którymi mogę rozkoszować się co rano. To dla mnie jedno z najpiękniejszych zjawisk, choć w powszechnym mniemaniu przegrywa z zachodem (niesłusznie!). Ale to chyba wynika raczej z trybu życia bo łatwiej jest się umówić na romantyczny spacer o zachodzie niż zerwać się przed świtem.

Dzisiejszy wschód był przepiękny. Spektakl rozpoczął się jeszcze zanim złota twarz pojawiła się nad horyzontem. Trawy i inna przyziemna roślinność pokryte były srebrno-szarym brokatem szronu. A może szadzi? Nie wiem, nie byłam nocą na łące, choć sądząc po smugach mgły unoszącej się nad ziemią to mogła być szadź. Mgła rozścielona była wąskimi pasmami oddzielonymi od siebie przepaskami przejrzystego powietrza. Wyglądała jak rozpostarte na ziemi anielskie włosy, jak zamarznięte tchnienie ziemi. Jej, niczym nie skalana, biel przywodziła mi na myśl biele mojego życia… pościel, której podarowałam swoje dziewictwo… tren ślubnej sukni… koperty… śnieg… mglistą szatę kapłanki… Wszystkie moje biele rozsypane na łące, w zaciszu ściany złoto-czerwonego lasu. Czekały tam na mnie. I wtedy pojawiła się jasna poświata, to słońce chciało spojrzeć na moje pamiątki. Zrazu rozlał się blask niebieskawy z delikatnym odcieniem różu. Blady, subtelny, jakby nieśmiały. Z każdą chwilą nasycał się bardziej złotem i czerwienią. Kiedy uśmiechnięta złota tarcza uniosła się ponad drzewami nastał dzień. Jasny, słoneczny dzień. Ale skończył się spektakl narodzin słońca. Dziś już się skończył.

Możliwe, że nie tylko dziś, że to ostatni ze wschodów, jakimi dane mi było się cieszyć w tym roku. Jutro zamierzam odespać ten tydzień i nie wstaję przed dziesiątą. A potem przesunięcie czasu i… No właśnie i wychodzić będę z domu czarna nocą, narodziny słońca będą mnie omijać. Świt nadejdzie wtedy, kiedy osiągnę brzegi miasta, kiedy zamiast zachwytu nad cudem natury przyjdzie złość na innych użytkowników drogi. No i przecież nie sposób zatrzymać się na środku zakorkowanej trzypasmówki żeby obejrzeć wschód słońca. A potem zima, kiedy słońce zawita ledwie na godzin kilka w ciągu dnia, długie ciemne poranki i szybkie ciemne wieczory.

Te narodziny słońca we mgle zatrzymam w pamięci na długie zimowe miesiące… Całe szczęście, że miejsce słońca zajmie ogień. Żywe, pulsujące ciepłem i żarem słoneczko żyjące w moim domu. Długie wieczory przed kominkiem i słoneczko, które nie zachodzi. Płonący wiecznie ogień…

Brak komentarzy: