3 lutego 2006

Taniec z soplami

Dziś je zauważyłam, po raz pierwszy od nie pamiętam kiedy, po prostu nie istniały w mojej pamięci podręcznej. Po kolejnej rundzie negocjacji w Ważnej Sprawie, kolejnym powiedzeniu głośno ‘nie’ (ba, nawet napisaniu tego nie i to z uzasadnieniem!) poczułam się tak, jakby cała garść ostrych szpilek spadła mi na kark. I wtedy właśnie przypomniałam sobie dziecinną zabawę z soplami. Głupią zabawę, która spędzała sen z powiek Rodzicielki. Długi, ponad stumetrowy budynek, ze spadzistym dachem, bez rynien. A na nim sople. Największe sople, jakie kiedykolwiek widziałam. Potrafiły sięgać ziemi. I ciągnęły się wzdłuż całego dachu. Sople grube, sople cienkie, pojedyncze i połączone. Czułam się jak w jaskini lub przy zamarzniętym wodospadzie. Uwielbiałam te sople. Ale to, co lubiłam najbardziej to zaopatrzyć się w solidny kawał kija lub deski i burzyć to lodowe więzienie przebiegając przez sople. Deska trzymana nad głową odcinała kawałki lodu, które spadały wokół. Im szybciej biegłam tym więcej lodowych ostrzy śmigało obok mnie, a w zasadzie to zostawały poza mną. Niemądra to zabawa i niebezpieczna była, ale do dziś pamiętam skoki adrenaliny i walkę, żeby wygrać z czasem, z zamarzniętą wodą, żeby zdążyć przed spadającym lodem. A teraz, choć sople nie są realne zrobiłam dokładnie to samo. Wzięłam w dłoń oręż, który wydał mi się najbardziej odpowiedni i pomknęłam przez kaskadę przeciwności. Z tą samą dziecinną zajadłością, z wolą walki, z wolą zwycięstwa. Choć dziś to już nie beztroska zabawa. Nie mniej jednak, parafrazując formułkę z urzędu stanu cywilnego jestem ‘świadoma praw i obowiązków’ i dlatego postanowiłam raz jeszcze odtańczyć taniec z soplami. A czy dobiegnę do końca zanim spadną mi na głowę? Zobaczymy.

Brak komentarzy: