30 września 2006

FETYSZOZA


Data:    2 września 2006
Lokal:    Narkoza, Warszawa



Innowacje organizacyjne:     

  • rezerwacja mailowa
  • wstęp wyłącznie za zaproszeniem
  • adres klubu podawany tylko na zaproszeniu
  • informacje w konwencji ‘secret campaign’
  • blog jako podstawowy kanał komunikacji
  • fotograf do dyspozycji gości

Innowacje artystyczne:        

  • spanking FemDom ,
  • Pony Sulky (Nurbika)
  • bondage & wosk (Mater od 7 Boleści, Giggles)
  • mumifikacja (emil & Gloria_Victis)
  • bodypainting
  • zabawki klimatyczne do użytku gości (dyby, fotel zwany ‘samolotem’, klatka, kozetka do krępowania, pręgierz, klęcznik)

Abstrakt:    

Impreza zamknięta pod hasłem ‘poznaj inność innych’, pokazy wewnątrz klubu i na dziedzińcu, wielopomieszczeniowość klubu podzieliła ludzi na podgrupy tematyczne wg upodobań.

Publikacje:




















Ona

Nie zawsze była tak, jaką zobaczyłam ją poprzednim razem. I teraz nie potrafiłam się oprzeć. Kiedy otworzyła się tak półleżąc, półwisząc, rozpięta na bambusowym stelażu wyglądała pięknie. Po prostu pięknie. Taka otwarta i zapraszająca. Jedno skinienie Męża Pana i przeczołgałam się pod Jego nogami żeby dotknąć tej czekającej kobiecości. Byłą taka delikatna. Delikatna w dotyku, delikatna w smaku, delikatna w zapachu. W zasadzie nie pachniała jeszcze kobietą - podnieconą kobietą. Była… była taka czysta. Miękka skóra, jakby wprost wyszła z kąpieli. A jednak widziałam jak zadrżała kiedy dotknęłam ją językiem. Różowiutkie cudeńko. Aż bałam się zanurzyć w niej twarz, wciąż pilnując się, żeby nie zacisnąć zębów na tym drobiazgu. Dotykając ją tak, jak lubię – miękkim, szerokim językiem wyłuskiwałam z fałdek groszek szczęścia. Drobny, jak cała ona. I tylko jej oddech mówił mi, że czuje. Tylko głowa przekręcana z boku na bok.

Tak dawno nie smakowałam kobiety. Tak dawno. A teraz leżała przede mną bezbronna. Gdybym tylko mogła gryzłabym ją bez opamiętania, ale ona nie lubi bólu. Więc mogłam tylko zachłannie zagarniać językiem te miękkości, wciskając jego czubek w najciaśniejsze z zakamarków. Uwielbiam lizać kobiety. Są wtedy takie piękne i tkliwe. Kiedy delektowałam się ziarenkiem rozkoszy na czubku języka poczułam jej smak. Pulsujący ciepłą strużką. W tej pozycji, w której się znajdowała – to było jak maleńki gejzer rozlewający dookoła. Językiem mogłam tamować jego erupcję. Ale nie chciałam. Twarz miałam wilgotną tym gwałtownym spełnieniem. Tym zachłanniej zlizywałam to, czym mnie obdarowała. Czułam jak spływa po kroczu, po uniesionych do góry pośladkach, po plecach. Żeby tam, w najniższym miejscu, skapywać lubieżnie na podłogę. Dotknęłam mokrych pleców zawieszonych kilkanaście centymetrów nad podłogą. Gładziłam palcami, żeby za chwilę przeciągnąć wzdłuż kręgosłupa paznokciami. Drgała jak naciągnięta struna, z każdym rysowanym centymetrem skóry bardzie, z każdym inaczej.

Zassałam wargi do wnętrza ust, zamknęłam je w uścisku zębów. Po to tylko, żeby zmienić intensywność bodźców, żeby wyczulić na mlaśnięcia języka. Nie musiałam długo czekać na kolejny gejzer. Tym razem dużo silniejszy i obfitszy. Zaskoczyło mnie to jak bardzo subtelny smak ma ta ciekła rozkosz. Ledwie wyczuwalny zapach. I tylko to rozedrganie cieczy świadczyło o pochodzeniu mokrości. Kiedy zamarła napinając mięśnie, najdelikatniej jak potrafiłam złożyłam pożegnalny pocałunek na różowości i odeszłam. Równie cicho jak przyszłam. Bez słowa. Jej oczy pozostały zasłonięte. Odeszłam. Moja własna wilgoć sączyła się po udach. Szkoda, że nie jest moja. A może to lepiej, mogłabym ją pokochać. Jest hedonistką. Ale nie jest moją hedonistką. I moja nigdy nie będzie. Co nie przeszkodzi mi w podarowaniu jej jeszcze paru chwil przyjemności w przyszłości.

29 września 2006

Wróg publiczny

Wróg publiczny numer jeden czyli ja. No bo jak śmiałam porzucić to JEDYNE i WYJATKOWE (sic!) miejsce na świecie. I do tego w takim oficjalnym trybie (na piśmie znaczy). Tak z zaskoczenia? Przecież zarząd (z kadrową w charakterze członka) się nie spodziewał - bo wyglądało na to, że jestem happy i wogóle żyję w krainie miodem i mlekiem płynącej. Oto etyka kalego - im wolno zaskakiwać znienacka, nakazywać, zwodzić czy podejmować decyzje na tyle długo, żeby temat przestał być aktualny. Ale tylko im.

Nie zamierzałam (i nie zamierzam) negocjować, słuchać obietnic (co są gotowi dla mnie niby zrobić). Dlatego przedstawiłam swoją decyzję na piśmie. Nie jako groźbę, nie jako szantaż a właśnie jako decyzję. A, że to czym zazwyczaj uziemiają ludzi (rozwiązania kodeksowe!) tym razem zaboli drugą stronę to już nie moja wina. Uczyłam się od najlepszych w tej materii. To była kosztowna nauka ale jak widać skuteczna.

Uważam, że już wystarczy tej "nauki", pracy na maxa i ciągłego niezadowolenia. Odpowiedzi "nie" na wszelkie prośby, deprecjonowania mojej osoby, stanowiska a nawet samochodu (z przynależnego mi po poprzedniczce Mondeo zrobił się Fokus, którego wkrótce zastąpi Astra). Chorobliwe ambicje zarządu rozłożą tę spółkę i to w ciągu dwóch, max trzech lat. Ludzi szkoda.

===========

margo mab35@interia.pl2006-10-02 19:15:10 213.227.72.36
"........Mondeo zrobił się Fokus, którego wkrótce zastąpi Astra). "toz to istny cud ubawił mnie ten wpis,(coraz bardziej lubię ten blog) , z mojej perspektywy problem samochodowy wydaje się prześmieszny

Zwierzę owulacyjne

Nie dość, że niewyspana. Nie dość, że zestresowana. To jeszcze zwierzęco owulowana jestem. Dziś dowiodłam, że matka natura obdarzając gatunek ludzki ukrytą wersją płodności zamiast obwieszczanej całemu światu rui nie do końca może poszczycić się sukcesem na tym polu. Ale powoli i od początku. A początek był senny bo o godzinie 3.29 zerwałam trwające od dwóch tygodni negocjacje i udałam się na spoczynek. Pobudka o 6.30 była ciężka, podobnie jak prowadzenie auta w półśnie. Ale najlepsze zaczęło się w biurze…

Sprawa, którą próbowałam rozwiązać wymagała konsultacji. Udałam się więc w jej poszukiwaniu. W docelowym pokoju przywitał mnie mężczyzna za biurkiem. Całkiem dobrze znany mi mężczyzna. Ale dziś miałam go poznać od zupełnie innej strony. Nie zdążyłam wypowiedzieć do końca pytania, z którym przyszłam, kiedy uderzył mnie w nozdrza zapach. Tak, uderzył to najwłaściwsze słowo. Postawił na baczność wszystkie komórki nabłonka w moim nosie. Był subtelny ale niesamowicie intrygujący. Zredukowałam do minimum ilość wydechów, żeby tylko wciągać w siebie tę woń. Była jak narkotyk chciałam więcej i więcej. W zasadzie mężczyzna składał się tylko z zapachu. Przestał być istotny piękny, idealnie skrojony garnitur w kolorze gorzkiej czekolady w subtelny tenisowy prążek. I nawet spinki, za którymi w normalnych warunkach wodziłabym łakomym wzrokiem.

Z każdym oddechem wzbierało we mnie podniecenie. Zapach tętnił mi w krwioobiegu docierając do każdej komórki ciała i każdą stawiając w stan gotowości. Oddech stawał się szybszy, płytszy i coraz głośniejszy. Zdałam sobie sprawę, że przestałam mówić a jedynie stoję i dyszę. Zakończyłam rozmowę tak szybko jak było to możliwe i zamknęłam za sobą drzwi pokoju. Już na korytarzu zaczęły zalewać mnie pierwsze dawki oksytocyny wywołujące te rozkoszne skurcze macicy. Te same skurcze, które za kilka godzin miały stać się nie do zniesienia. Idąc czułam wyciskaną z wnętrza wilgoć. Pierwsza porcja błyszczącego, śliskiego kisielu stała się faktem.

Usiadłam za biurkiem, ale nie wystarczyło to, żeby się skupić. Ciągle przywoływałam z zakamarków umysłu ten zapach, który poruszył najdelikatniejsze struny mojego organizmu. Podniecenie rosło z każdą chwilą. Jedyne o czym myślałam wejść tam znowu, zaciągnąć się tą obłędną wonią i pozwolić się ponieść dzikości. Sex, sex, sex. Tylko taka wizja gościła w mojej głowie. Nieokrzesany, pierwotny i brutalny. Z palcami wplecionymi we włosy, twarzą wciśniętą w blat biurka. Szybkie, dzikie krycie. Odpowiedź na wołanie natury. A jednocześnie powtarzałam jak mantrę, żeby przypadkiem nie spotkać go, w obawie przed niemożnością przeciwstawienia się biologii, fizjologii i ewolucji. Bo to właśnie te trzy damy wrzały w moim ciele. Nieprzytomny, daleki wzrok. Rosnący z każdą chwilą ślinotok i kisieloza.

Telefon do Męża Pana tylko trochę przyniósł ukojenia, ale komu innemu jak nie Jemu mogłam powiedzieć, co się stało? I jeszcze ten sms – bezczelny, arogancki i tak bardzo podniecający – „…. No to chodź, uklękniesz…..”. Sama lektura tych dwudziestu paru znaków przyniosła potężny orgazm. A potem było już tylko gorzej. Godziny mijały a ja trwałam w stanie permanentnego podniecenia, zdrętwiała od ciągłej erekcji macica zaczynała dawać się we znaki. Majtki (jak to dobrze, że je dziś włożyłam) przesiąknięte już były na wylot moją śliskością. Hiperwentylowałam. Byłam tak podniecona, że przyjęłabym dłoń z marszu, bez jednej pieszczoty. I ten rosnący głód fizyczności, bycia używaną, rżniętą do utraty tchu. Uświadomiłam sobie, że to jest właśnie ten stan, w którym mogłabym i chciałabym służyć dwum mężczyznom naraz. Ta wizja tylko podkręciła obroty w mojej bombie zegarowej. Czekałam już tylko na powrót do domu, na to, żeby oddać się w ręce Męża Pana. Poczuć w sobie i na sobie jarzmo męskiej dłoni i kary, za ten esemesowy dialog.

Obym nigdy więcej nie zetknęła się z tą niesamowitą mieszanką zapachu perfum, męskości i feromonów w szczycie własnej płodności. Obawiam się, triumwirat biologii, fizjologii i ewolucji mógłby być silniejszy ode mnie. Z drugiej strony wiem, że przyniosę do domu chlupoczącą cipę, którą złożę na ołtarzu rozkoszy Mężu Panu.

Znowu wraca do mnie wizja mnie samej na kolanach, na smyczy zajętej fellatio facetowi, którego twarzy nie widzę i Pan Mąż onanizujący się nade mną dłonią, w której dzierży smycz. Wizja, która mnie przeraża i podnieca. Wizja, którą staram się zapomnieć. Wizja, w której staję dumą mojego Pana. Wizja, której się boję. Dziś mogłabym zamienić tę wizję w rzeczywistość. Dziś potrafiłabym. Dziś chciałabym. Ciekawe czy kiedy pęknie pęcherzyk Graffa nadal będę taka odważna? Pierwszy raz w życiu poczułam zwierzęcą ruję. Dziś jestem idealną suką. Idealną bo ciało i umysł przemówiły jednym głosem – głosem pierwotnej natury. Jestem zwierzęciem owulacyjnym i kocham ten stan.

===========

margo mab35@interia.pl2006-09-29 13:08:47 213.227.72.36
Ech zaraz tam suczeKiedy pragnę wierszy Emilii.D lub potowarzyszyć jeszcze raz Annie Kareninie to jestemczłowiek i to być może nawet myślący.A jak pragnę ulec instynktom czystym i naturalnym to czym się staje ?suka ? wątpię,Jestem człowiekiem i jestem z tego dumna;)

28 września 2006

Nienasycenia ciąg dalszy

Dziś potrzebowałabym wszystkich rozkoszy świata, żebym mogła zaspokoić głód zwierzęcia we mnie. Chlupot determinował moje zachowanie. I zapachy. Wszystkie dookoła przywodziły na myśl sex. Nie panowałam nad ciałem nie panowałam nad umysłem. Pragnęłam tylko nasycić bestię. Bestię, która nie chciała słuchać. Leżąc na plecach z uniesionymi w rozkroku nogami pulsowałam spełnieniem po szybkiej, mocnej penetracji. Czułam się jak zziajany pies, którego jęzor zwiesza się bezwstydnie z pyska.

Zwierzę we mnie potrzebowało poskromienia. Z pomocą przyszła linka. Czarna, gruba linka, którą Pan Mąż oplótł ciasno i ściśle moje przytulone do podudzi przedramiona. Przez moment przeszło mi przez myśl, że to idealna pozycja do podwieszenia (oczywiście ze stosowną rozpórką). Uwielbiam być skrępowana. Ograniczenie możliwości ruchu wywołuje we mnie poczucie bezradności, bezsilności – co wzmaga pożądanie. Z wystawionymi na szybkie gwałtowne pchnięcia nabrzmiałej męskości uderzającej w tylną ściankę. Bez ustanku, bez jednej przerwy. Zmęczenie rozwiedzionych ud, nieznośny ucisk w nadgarstkach i kostkach. I ciągle rosnące podniecenie. Czułam je już nie tylko wewnątrz, ale i na zewnątrz. Moja skóra zaczęła pokrywać się delikatną warstewką wilgoci, a dreszcze, które były widoczne tylko uwypuklały ten efekt. Nie zliczę szczytów, które zdobyłam tego wieczora. Szczytów, których zdobycie obwieszczałam światu gromkim głosem. Później, od Męża Pana, dowiedziałam się, że solidny knebel stał się konieczności, z bardzo wysokim priorytetem…

Kiedy wstał poczułam się taka zależna. Palce dłoni zaczynały powoli tracić czucie, a ja nie mogłam się zdecydować czy poprosić o rozwiązanie. Ten stan ubezwłasnowolnienia, którym się upajała zbyt był rozkoszny. Ale nie ja decyduję o zdjęciu więzów czy ich założeniu. Tak więc kolejne zwoje liny wypuszczały mnie z objęć pozostawiając po sobie jedynie odciśnięte w skórze pocałunki. Uwielbiam ślady po linach. Po prostu je uwielbiam. Dotykanie rysunku wypukłości, czerwonych i zbielałych miejsc na ciele, ich widok potrafi przynieś orgazm. I tak było tym razem. Byłoby to piękne zwieńczenie wieczoru. Byłoby, gdyby nie cudowny fist, który nastąpił chwilę później. Po tym mogłam już tylko zasnąć. Ze zmęczenia. Z rozkoszy. Ze spełnienia. I zasnęłam. Z błogim uśmiechem na twarzy. Jutro obudzę się trochę obolała ale cóż to jest w porównaniu do ogromu przyjemności jakiej doznałam dziś. Rozkoszy, bólu i upokorzenia. Bo przecież usłyszałam, że jestem jak suka w rui, że gdybym poszła do pokoju tamtego faceta to zrobiłabym to czego chciał w esemesie. Tak powiedział Pan Mąż. I cóż. Wstyd się przyznać, ale tak – zrobiłabym to. Wtedy i w stanie jakim się wówczas znajdowałam tak właśnie stałoby się. Ciekawe czy byłabym w stanie zrobić to na oczach Męża Pana. Może kiedyś się o tym przekonam. Na szczęście jeszcze nie dziś, nie jutro…

Deal

Doszliśmy do porozumienia. I z prezesem i z operacyjnym (choć na tego drugiego trzeba będzie uważać bo ma tendencję do nazywania rzeczy po swojemu). Moje czarne sto pięziesiąt koni już się niecierpliwi, żeby pojeździć. Pogadałam trochę z nowym personelem. Przynajmniej połowa się nadaje, resztę trzeba będzie sprawdzić w praniu. Sprzatania jest dużo, nawet bardzo dużo. Ale dzięki temu już teraz wiem, co znajdzie się w moim MBO czyli innymi słowy 'to do'. Jeszcze uczcimy to wszystko dzikim sexem i duża porcją sznurka i można układać mowę pożegnalną. Będzie się działo jutro, oj będzie się działo w fabryce.

27 września 2006

A jednak

No i jutro o 9.30 chwila prawdy nastanie. Nie mam nic do stracenia. Idę na wojnę. Stragia wygrany-wygrany jest mało realna, choć nadal możliwa.

Nie

Dziś w nocy zerwałam negocjacje.

26 września 2006

Czesi - bracia i siostry w klimaciePotrafią się bracia Czesi bawić, oj potrafią. Wystarczy spojrzeć z zazdrością na widoczki z jednego z klubów. Miłe i zachęcające wnętrza, oświetlone nie elektrycznym światłem, ale miękkim blaskiem pochodni, ceglane ściany i sklepienia, a wśród tego wszystkiego kilka klasycznych sprzetów. I to mi się własnie marzy. Takie miejsce, o takim klimacie, do przyjmowania gości, do zabaw towarzyskich.

W naszym domu jest piwnica... A i sprzętów trochę mamy najróżniejszych... Czy aby piwnica nie potrzebuje remontu...?

25 września 2006

Jabłko

Gdy przekrojony melon półmiskiem złocistym
przycisnął siwe złoże niespokojnych śliwek,
które refleksem nieba lśnią mimo sufitu
-wino, jak grono piersi posążku Cybeli,
nie mieszcząc się, przez koszyk przesypało wdzięki
w liściach błysnęły noże, jak ukryte żmije
-i stoczyło się na stół jabłko promieniste,
jabłko, pierworodnego może warto grzechu:
-nowego gniewu niebios i nowego świata.
MPJ





Niby nic – ot jabłko. Ale ile w nim podniecających kształtów, ile gładzi i delikatności. Skórka, chłodna w dotyku, pokryta woskowym nalotem, który trzeba jak woal odsunąć z oblicza. I wodząc językiem po krągłościach trafić na to miejsce, z którego zawadiacko sterczy szypułka. Jak gotowa do pieszczot łechtaczka. Albo to miejsce, gdzie resztki kwiatu pozostały aż do dziś. Miejsce zazwyczaj omijane, pomijane, zaniedbywane. Jest jak tajemniczy zakamarek annusa. Ale wszystko to mało. Kiedy wziąć jabłko w dłonie, silnie, zdecydowanie stanie się naczyniem rozkoszy. Zagłębiając kciuki w okolicę szypułkowej łechtaczki wedrzeć się do wnętrza, Rozrywając na dwie części jabłkowe jestestwo zlizywać sok, którym obficie rosi dłonie. Rozcierać w palcach smak i zapach starając się zapamiętać go. Miękkim, szorstkim językiem przeciągać powoli po tej świątyni rokoszy. Od kwiatowego annusa, przez pełną wilgoci vaginę aż łechtaczkę szypułki. Czyż nie jest miniaturą kochanki otwartej na pieszczotę? Lubieżnej, ponętnej, smakowitej i chętnej?



Zawsze lubiłam jabłka. W dzieciństwie za smak, dziś za erotykę, jaka jest zaklęta w rumieniących się bezwstydnie owocach. Soczyste, słodko-winne, pożądające mojego języka i warg bezwstydne jabłka. Wystawiające się na dotkliwe ukąszenia, byle tylko zakosztować dotyku moich palców i ust. Uwielbiam je, zwłaszcza kiedy podniecenie rośnie z każdym kęsem. Smacznego…




Zdjęcie, które dawno temu otrzymałam od kogoś jako inspirację do cyklu miniatur pod wspólnym tytułem "Erotyka organiczna".

24 września 2006

Okrutna Zelandia

Długo szukałam tej książki popełnionej przez Jacques Serguine, bardzo długo. W tym czasie apetyt na słowa w niej zawarte rósł jak na drożdżach. W końcu dostałam w ręce długo oczekiwany tekst. Fabuła prosta do bólu. Dwoje białych ludzi (małżonków o iście wiktoriańskim nastawieniu do życia intymnego) pośród tubylczej ludności Zelandii. Porwanie. Izolacja. Adaptacja. Ponowne spotkanie. Wolność. Wolność? Nie wiem czy to najlepsze słowo.
A co w środku, pomiędzy tymi podtytułami fabuły? W środku coś co można, parafrazując Malinowskiego, nazwać życiem seksualnym dzikich. Duże nagromadzenie rytuałów związanych z seksualnością i dominacją. Solidna porcja sparkingu (w dowolnych konfiguracjach sprzętowych i płciowych), depilacja intymna podniesiona do rangi wydarzenia plemiennego, fisting, anal i co tam jeszcze przychodzi do głowy. Zabiegi takie jak irygacja czy lewatywa robione przy pomocy sprzętów dostępnych w dżungli, trochę ziołolecznictwa w służbie seksu. No i przede wszystkim dużo aktów seksualnych, damsko-męskich, damsko-damskich – dla każdego coś miłego. Tyle jeśli chodzi o fabułę i akcję, trochę inaczej wyglądają wrażenia.
Może gdybym tę książkę rzeczywiscie przeczytała parę lat wcześniej zrobiłaby na mnie wrażenie, głównie ze względu na ilość opisów życia seksualnego. Dziś przeczytałam bez większej ekscytacji. Owszem interesujące jest umieszczenie akcji w prymitywnym, jak się wydaje na początku, środowisku i takiej samej społeczności. Ciekawe opisy urządzeń często z technologią ich wytworzenia, precyzyjne, realistyczne i wiarygodne. Ale zdecydowanie za dużo tam klapsów. Życie w osadzie sprowadza się do tego, że niemal wszystko daje się osiągnąć laniem w tyłek (własnoręcznie lub z wykorzystaniem osób trzecich). Ewolucja postawy głównej bohaterki bardzo ciekawa zwłaszcza w kontekście jej przemyśleń w początkowej części książki. Interesująco nakreślony epizod ponownego spotkania małżonków, jednak zupełnie nie wykorzystany (może miała być z tego część druga stąd takie zakończenie).
Reasumując: przeczytać można ale nie radzę nastawiać się na bestseller ani tym bardziej na wielce skandalizującą powieść erotyczną. Nie dziś.

Ortopedyczno-lingwistycznie

Jesień idzie, w kościach łamie chciałoby się powiedzieć. Tak czy owak kolejne spotkanie z ortopedą zakończyło się ogłoszeniem zakazu wstępu dla chirurgicznego skalpela w moje kolano (co prawda po działaniach i ortopedy, i uesgieowca kolano odmawiało posłuszeństwa, ale jakoś się udało). Dostałam trzy miesiące na trenowanie koszmarnie nudnej jazdy pokojowej na rowerze. Pal sześć, że to męczące i siódme poty wyciska, ale strasznie nudno jest w czasie takiego pedałowania. No, ale czego się nie robi dla zdrowotności. Zastanawiam się jak wygospodaruję sobie godzinę dziennie na to pasjonujące zajęcie. Pewnie znowu będzie to środek nocy. Po majowo-czerwcowej sesji rowerkowania przed nurkami, rzeczywiście kolano przestało doskwierać więc może to jest dobra droga. Zobaczymy w styczniu. W każdym razie wolę to niż ingerencję chirurgiczną i kilka tygodni w gipsie oszalałabym bez wątpienia. A może w ramach tej godzinki połknę trochę hiszpańskiego? Tak, to mogłoby być całkiem pożyteczne (gorzej z przyjemnym, ale zawsze).

23 września 2006

Przypadki chodzą po ludziach

Nie pamiętam odkąd miałam na to ochotę, mogę tylko stwierdzić, że od bardzo dawna. Mało tego, mój szanowny organizm także zaczął w tym kierunku kombinować. Tylko jakoś tak nie mogliśmy się zejść w fazie, zawsze coś stawało na drodze. Jak nie buszująca po domu sześciolatka, to zbyt szybko wcielana w życie decyzja o seksie (albo po prostu bzyk bez uprzedzenia). A tu trzeba chwilę wcześniej wiedzieć, że człowiek zamiaruje poeksperymentować, grunt tak zwany zawczasu przyszykować.

Tym razem jednak wszystko zaczęło się o przypadkowego pośpiechu. Chciałam bez zbędnej zwłoki znaleźć się w domowych pieleszach więc pominęłam ten drobny rytuał jakim jest sikanie przed podróżą (choćby tylko krótką jak droga z pracy do domu). Zupełnie wyleciało mi z głowy, że chwilę wcześniej pochłonęłam pół literka czarnej, słodkiej, zimnej kofeiny z bąbelkami. Ale ona nie zapomniała o mnie. Nie minął kwadrans, kiedy zameldowała rozkosznie, że dotarła do pęcherza i chciałaby z niego wyjść. W tym czasie zdążyłam już dotrzeć do rogatek miasta i… tu się zaczyna dramatu część pierwsza. Zupełnie zapomniałam, że po drodze mijam (lub chciałabym minąć) przebudowę drogi. Tym samym utknęłam w gigantycznym korku, ponieważ takich jak ja zapominalskich było tam już więcej. Wcześniej byłaby jeszcze możliwość objechania tego draństwa. Wcześniej tak, ale już nie teraz. Stałam więc wśród innych czekających na cud nad Wisłą, i jak oni nie mogłam się spodziewać niczego dobrego. W tym czasie cola w pęcherzu zaczęła urządzać sobie całkiem pokaźne rozmiarowo zgromadzenie towarzyskie. A tu ani objazdu, ani możliwości ulżenia sobie w lasku (głównie ze względu na brak lasku). Wyrywając po metrze jezdni w żółwim tempie zbliżałam się do krytycznego skrzyżowania. Kiedy zostało już zaledwie dwieście, może trzysta metrów parcie na pęcherz zrobiło się niemiłosiernie, a jednocześnie (zupełnie nie wiedząc dlaczego) pojawiło się ni mniej ni więcej tylko podniecenie. W tej sytuacji przestałam myśleć o opróżnieniu pęcherza skupiając się na tym, jak dowieźć jego zawartość w stanie nienaruszonym celem spożytkowania w całkiem inny sposób.

Wystukałam numer telefonu relacjonując Panu Mężu stan drogowo-pęcherzowy wraz z przewidywanym czasem dotarcia do domu. Polecenie było proste – zameldować się w łazience w pełnej gotowości. Na samą myśl gdzieś z wnętrza odpowiedziały mi skurcze, które próbowałam uspokoić, żeby nie popsuć tak misternie układającej się koncepcji mokrą kałużą. Zaprojektowana przeze mnie łazienka nie przewiduje czegoś takiego jak kabina prysznicowa ale wydziela jedną trzecią przestrzeni dla celów prysznicowych. Bez ciasnoty, bez zbędnych powierzchni szkła czy pleksi, wystarczą przemyślnie postawione ścinki. Tam też udałam się w poszukiwaniu nowych doznań.

Stojąc twarzą do ściany, z wypiętym tyłkiem czekałam aż pojawi się Mistrz Ceremonii. Jego palce dotykające mojego łona były jak przecięcie wstęgi – stałam wypięta i otwarta, czekająca na grom z jasnego nieba i tylko krople sączące się z wnętrza nie były kroplami deszczu. Kiedy poczułam pierwsze dotknięcie rozpalonego kutasa kraina dotyku otworzyła się przepaścią pode mną. Stałam się sensorem odbierającym najlżejszy nawet kontakt z moim ciałem. A wsuwająca się we mnie powoli męskość Pana Męża tylko podkręcała obroty. Pierwszy sztych, głęboki aż do dna, wywołał skurcze rozkoszy a jednocześnie nie dające się opanować uczucie parcia na pęcherz. Czułam, że zaczynam sikać, ale nic takiego nie miało miejsca. I tylko skurcze były coraz silniejsze. Dotknęłam wnętrza ud, ale nie spływał po nich żaden ciepłu strumyczek. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że chociaż fizycznie czuję to sikanie to jednak się ono nie uzewnętrznia. Przestałam się nad tym zastanawiać albowiem odczucia płynące z wnętrza ciała były niesamowite. Zatracałam się w falujących skurczach przy jednoczesnym wypełnieniu do granic. Każdy ruch członka inicjował kolejne orgazmy, coś absolutnie niesamowitego. Kiedy tak rozkoszowałam się tym co działo się we mnie zostałam nagle pozbawiona gorącego dotyku męskości wewnątrz. A to, co się z tym wiązało zaskoczyło mnie. Kiedy tylko opuścił moje wnętrze poczułam strużkę na udzie. Bezwiednie, nieświadomie, po prostu poczułam, że sikam. Zupełnie jakby członek był korkiem przytkniętym do trzeciej dziurki. Odruch powstrzymania strumienia był niemal natychmiastowy, ale jednocześnie podniecał mnie fakt, że zostałam doprowadzona do takiego stanu, kiedy nie panuję nad własnym ciałem, kiedy ono robi co chce i kiedy chce, mając głęboko w poważaniu moje chcenie. Czułam się w jakiś sposób zbrukana ale i czysta zarazem. Świadomość tego, że fizjologia ustępuję przed siłą pożądania była niesamowita. Oto stałam się świadkiem i świątynią obrzędu, w którym pierwotne instynkty i reakcje wzięły górę. Nawet posłuszne mi kegle nie bardzo radziły sobie z tym stanem, w każdym razie działały z opóźnieniem. A im bardziej nimi pracowałam tym bardziej odpływałam drgającą przestrzeń własnej cielesności. Wydające się wiecznością chwile kończyły się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wystarczyło, że Pan Mąż wsunął się we mnie. I chociaż nie ustępowały ani skurcze, ani przyjemność to jednak fizjologia była poskramiana. I znowu ta świadomość i fizyczne odczucie opróżniania pęcherza, która stała w sprzeczności z obrazem rzeczywistym. Czułam brak władzy nad ciałem. Czułam się jak ogrodowy wąż w rękach kawalarza, który zaginając prześwit zatrzymuje strumień wody, żeby puścić go w najmniej oczekiwanym momencie. Tak było i ze mną. Kiedy tylko zespolenie nie było pełne jego miejsce zastępowała sącząca się strużka, która znikała gdzieś w czeluściach mnie ustępując miejsca taranowi męskości.

Niesamowita karuzela doznań, percepcja na najwyższych obrotach, doznania wywołujące drżenie mięśni łydek i ud. Trans. Mokry, podniecający trans. Sikanie w rytmie skurczów orgazmu, zupełnie jakby niewidzialna dłoń zaciskała się nie tylko na pochwie, ale i na pęcherzu. I ta świadomość, że nie mam na to najmniejszego wpływu, że jestem jak nieszczelne naczynie, którego dziurkę zatyka się palcem. A gdzieś w środku tsunami…

=============

nycprincess goodgirlus@op.pl2006-09-23 17:31:24 69.86.141.76
Czytam od dawna i systematycznie:)I coraz bardziej mie sie podoba...Pozdrwiam cieplutko:)

Ostatni gasi światło

A ja nie chcę być tym ostatnim.

Dlatego wyjdę wtedy, kiedy uznam to za stosowne.

Dojrzewam do tego.

22 września 2006

Stressss

Z jednej strony powinien już ustąpić, bo coś się dokonało. Z drugiej strony powinien zacząć rosnąć bo za drzwiami nieznane. Ze strony trzeciej widać nadzieję na nową jakość a z czwartej czai się kolejna porcja roboty. I tylko teraz ta porcja wygląda znacznie bardziej przyjaźnie i unurzana jest w przyjaznym, ciepłym świetle i atmosferze. Już niebawem zamienię to paskudne miejscem w którym spędzam więcej niż jedną trzecią doby na inne. Nie będę musiała patrzeć na sino-białawe ściany w nikłym świetle dnia jaki wpada do pokoju przez okno w północnej ścianie. To miejsce mnie zabijało, po kawałku odbierało mi radość życia. Miejsce i ludzie. Jakby żywe pomniki minionej epoki, żałosne parodie barejowskich bohaterów uwikłane w rzeczywistość rynkową, w której odnaleźć się nie potrafią. Tak, kolejna zmiana przypieczętowana autografem. Chyba po raz pierwszy jestem tak zorientowana na zmianę i jej konsekwencje. Ta konkretna – zawodowa – jest niezbędna dla mojego zdrowia psychicznego. Łatwo nie będzie, szczególnie na początku, ale co tam – dam radę.

Zjazd absolwentów MBA się zbliża. Kolejny. Jechać czy nie jechać zastanawiam się w głębi ducha. Roztrajkotały się maile. Ten będzie, tamta się nie wybiera. Tu syn i tu syn, ktoś się ożenił. Niby to tylko trzy lata od wręczenia dyplomów, ale tyle się wydarzyło. Chciałabym zobaczyć tych kilka przesympatycznych pyszczydeł, może się wybiorę, wszak wtedy właśnie upływać będą (mam nadzieję) ostatnie dni tegorocznego urlopu. Nie chcę się doszukiwać drugiego dna, ale kiedy ostatnio widziałam się z nimi też miała miejsce zmiana zawodowa u mnie. Może to będzie dobra okazja żeby pogadać o nowych studiach? Jest parę ciekawych tematów… I znowu reżim lekcyjno-egzaminacyjny, znowu stres, ale jaki inny od tego, którym żyję od półtora roku. Tak, to może być całkiem miła perspektywa.

20 września 2006

Ochotę mam...

Na całą masę sexu mam apetyt. Takiego bez patrzenia na zegarek czy zdążę złapać za dwie godziny snu przed wyjściem do pracy. I nocny wypad do kina. Wszystko byle tylko nic nie rozpraszało, byle skupić się na przyjemnościach cielesnych i zdławić oddech gdzieś głęboko w gardle. A zamiast niego oddychać krzykiem. Stąpam po schodach rzeczywistości, twardych i nieprzystępnych. Wyszarpuję z jej łona okruchy – symbole moich porażek i sukcesów. Zatracam pierwotność popędów. Nie potrafię sobie przypomnieć kiedy kochałam się w trawie, nie skoszonej kołysanej wiatrem trawie. Może nigdy się tak nie kochałam? Nie pamiętam rozgrzanego smaku źdźbła zboża rozgryzanego wyschniętymi wargami. Kochać się w złocistych objęciach niewysokiej, dojrzałej pszenicy. Na to mam ochotę. I nagą kąpiel w jeziorze. I las w księżycowej poświacie. Coś się budzi we mnie. Nie wiem tylko sentymentalna romantyczka czy wiedźma.

A może to właśnie są pierwotne instynkty? Te pogańskie rytuały, to uwielbienie dla natury? Może właśnie tego mi trzeba? Najbardziej naturalnych zachowań zapisanych gdzieś w genach. A może brakuje mi bycia w Nieświecie? Może ciągnie mnie na skraj pradawnej puszczy, do kręgu ognia? Do obcowania z Ognistopalcym. Niewątpliwie tego mi brak – tarzania się w słowach i bycia w Nieświecie. Słów, rozmów, dialogu przez gwiazdy... Wyciągnięcia ręki w mrok, żeby poczuć to, co niecielesne. Ciepła płomieni, zapachu karmelu, kołysanki głosu. Ciekawe, że nie latem, ale właśnie jesienią mnie to dopada, jak depresja. Przewertowałam archiwum. Ten świat zaczął się tworzyć trzeciego września dwutysięcznego czwartego roku. Piękny czas, piękne wspomnienia. I piękne były i Świat i Nieświat, który tworzyliśmy. Upojne noce pod woalem słów, gwiazdy nad głową i potoki wzruszenia. Uwielbiałam tamte dni, dziś mi ich trochę brakuje.

===========

margoo mab35@interia.pl2006-09-22 23:28:48 213.227.72.36
fantastyczny klimat

Gniazdowanie

Wygląda na to, że jesień za progiem się czai (choć temperatura na to nie wskazuje). Zaczynam dobra gromadzić najróżniejsze, kosmetyki, ciepłe ciuchy i takie tam. Zajęcia z gatunku kwiatów przesadzanie. Bo trzeba jakieś zajęcie dać paluchom a i głowę czymś zając. Prawda jest taka, że jutro kolejny z Wielkich Dni mojego żywota, a po nim zmiany, zmiany, zmiany… No ale to stały element ‘krajobrazu” – zmiana. A taka zmiana do refleksji zmusza i nakazuje spojrzeć na dokonania z dystansu. I ocenić. Choćbym nawet nie chciała to oceniam i analizuję. Bo teraz widać, że decyzja z przed trzech lat słuszną była i brzemienną w skutkach. Cóż z tego, że ekonomicznie była do bani, w końcowym rozrachunku wychodzi, że to dobra decyzja była. I ta z ubiegłorocznej i z tegorocznej. Okupiona ogromnym wysiłkiem i zmęczeniem, ale przekuta na dobrą kartę przetargową.

18 września 2006

Poniedziałek dwa

To drugi z rzędu dobrze rozpoczynający się tydzień, zaczynam lubić poniedziałki. Przy trzecim fajnym poniedziałku ogłoszę epidemię :).

17 września 2006

Chcieć to móc

No proszę - chcieć to móc. Pewnie można było lepiej, ale jak tu się skupić w błyskach lamp i oparach feromonów, które są jak narkotyk. Uwialbiam to ubranko i chyba nie muszę wyjaśniać bardziej szczegółowo dlaczego :-)


=============

SLAVCIO slavo99@wp.pl2006-09-18 16:51:11 83.31.240.86
Naprawdę imponujące,chyba muszę znaleźć wreszcie chwilę czasu i zobaczyc na żywo!Pozdrawiam Sławek ;-)

16 września 2006

Bezrękawnik

Niby nic. Ot po prostu kamizelka można powiedzieć. Można. Wszystko można. Ale kamizelka niejedno ma imię. Przesyłka dotarła do domu podczas mojej nieobecności, kiedy wróciłam leżała sobie na fotelu. Kiedy tylko wzięłam ją do ręki uśmiechnęła się do mnie. Uśmiechnęła tak od serca. Niewiele myśląc zdjęłam to, co miałam na sobie i czym prędzej wciągnęłam nowy nabytek. Dość ciasno opinała ciało, a chłód nie ustępował zbyt szybko. Kiedy zapinałam zamek błyskawiczny już czułam, że to jest właśnie to. Dolna krawędź bezrękawnika kończy się dokładnie na szczycie wzgórka łonowego. Jest bezwstydnie długi, ale nie za długi. I nie za krótki. Zasłania dużo ale uchyla dostatecznie rąbki tajemnicy. Perfekcyjnie błyszczący, jakby ociekający podnieceniem. Nie dosunęłam zamka do końca, zatrzymałam gdzieś na wysokości dwóch trzecich. Choć projektant nie przewidział takiej opcji. Wsunęłam dłoń między materiał i nagą skórę, żeby ułożyć odpowiednio piersi. Widząc jak pięknie się prezentują eksponując rowek między metalowymi ząbkami suwaka aż westchnęłam. Rozsunęłam zamek jeszcze dwa, może trzy centymetry i spojrzałam w lustro - widok był niemal perfekcyjny. Czarny lakier wycinał kształt sylwetki z jasnego ciała, srebrne linie strzępionych ząbków suwaka szczerzyły się na straży różowych krągłości. Nachyliłam się, żeby zobaczyć to, co będzie widoczne z perspektywy metra osiemdziesięciu i aż się oblizałam. Załamałam poły bezrękawnika, teraz ząbki zamka rysowały linię demarkacyjną odcinając od siebie dwie płaszczyzny lakierowanej czerni. Zagięty w palcach materiał utworzył piękny trójkątny dekolt zwieńczony pagórkami piersi. I tak właśnie odziana – w lakier i bezwstyd – stanęłam w drzwiach, dodatkowo lekko pochylając tułów. Na efekt nie trzeba było czekać długo. Dostałam polecenie udania się do sypialni, gdzie czekałam na mojego Pana.

Jego podniecenie mówiło za Niego samego. Dłonie wędrujące po błyszczącej śliskości, wędrujące do śliskości mojej własnej, i dwa przyspieszone oddechy. Wypięty tyłek i szybkie, zachłanne spełnienie. Bez słowa, bez pieszczoty, bez czegokolwiek. Tak działają fetysze. Z zaskoczenia. Zniewalająco szybko. Niesamowicie silne odczucia, przy których wszelkie odruchy warunkowe przestają istnieć. To jak instynkt samozachowawczy, jest tylko jeden cel i sposób chybić. Ciężko będzie zrobić zdjęcia, z takim cackiem na ciele i przed oczyma, ale spróbujemy.

Frank Bodenschatz po raz drugi

Już kiedyś zachwycałam się jego pracami, ale nie przestaje mnie zaskakiwać. Mniej ostre od tych poprzednich, ciemniejsze ale przez to bardziej tajemnicze.

Kontrast ciepłej skóry ze szkistym sopelkiem zakończonym diamentową kulką, spotęgowany dodatkowo przez ziarnistość obrazu. Uda rzucające cień niczym strażnicy największego z sekretów i tajników kobiecości. I tylko sącząca się z jej wnętrza rozkosz, przybierająca z każdą chwilą bardziej widoczną, bardziej namacalną postać cieczy potrafi niezauważenie wyślizgnąć się do świata zewnętrznego. Niezauważenie? Czujny obserwator uwiecznił ten moment kiedy ciało ogłasza światu kulminację swojej rozkoszy. Zatrzymał w kadrze proces narastającego podniecenia.


I piękne, zmysłowe makro. Ostrość uwypuklająca najmniejsze nawet bruzdki naskórka. Subtelna gra różowości i cielistego beżu. Wargi pomiędzy wargami wyglądające na świat. Łapczywymi spojrzeniami szukające tego, co przynieść może przyjemność. Może dotyku palców, może ciepłego języka odzianego w oddech, może giętkiej różowości żelowego dilda, może szklistego chłodu akrylu.


A może czegoś zupełnie innego...Rozkoszny widok - słodycz słodyczy. Dla kogoś, kto nigdy nie doświadczył zabawy z lizakiem wrażenia najprawdopodobniej nie do wyobrażenia. Mnie, sam ten widok przypomniał jak smakuje taka cukrowa kulka unurzana w 'dowcipnym' soku. Taką rozkoszną torturką jest rozdzielenie warg sklejonych małym słodkim krążkiem. I do tego jeszcze taki ciepły karmelowy posmak i zapach. Hmm ja to wiem bo to znam, ale jak widać na załączonym obrazku pan Frank też lubi takie klimaty. Brawo. Brawo proszę pana! A swoją drogą czyż nie byłoby smakowicie wylizać tę słodką muszelkę pozbawioną stymulacji lizaka. Słodycze są zdecydowanie niedocenione w ars amandi. Takie na przykład słodkie kulki gejszy, przelewając się we wnętrzu, które przyklejają się do wnętrza ścianek. Mniam. I powoli rozpuszczają się, aż wszystko i w środku i na zewnątrz jest już ciepłe, mokre i lepkie. I słodkie...

Smacznego.

15 września 2006

Terapia samochodowa

Różne rzeczy już mi się zdarzyło w życiu robić celem ukojenia nerwów lub wyładowania złości (rzecz jasna jako działanie zastępcze mające na celu ochronę interlokutorów przed niechybnym zejściem lub uszczerbkiem na zdrowiu). Przez dłuższy czas nadzwyczaj skuteczną metodą było wydawanie z siebie przeciągłego, głośnego dźwięku o bliżej nieokreślonej artykulacji przez okres równy oddechowi. Działanie powtórzone kilkakrotnie dawało znakomite efekty. Istniała, co prawda, spora niedogodność w konieczności znalezienia stosownie ustronnego miejsca (wyjątkowo trudne do zrobienia w trzydziesto piętrowym biurowcu i środkach transportu miejskiego). Przez lata jednak działa o. Inną metodą jest szybka artykulacja listy odpowiednio zróżnicowanych dynamizatorów w niespotykanej powszechnie konfiguracji (niestety działanie często spotyka się z odzewem ze strony przeciwnej) jednakże pomimo wyjątkowo silnego nasycenia sformułowaniami obscenicznymi spotyka się z brakiem reperkusji ze strony słuchaczy postronnych. Z upływem lat coraz mniejsze zastosowanie ze względu na samokrytykę. Obecnie używane jedynie w zaciszu auta, zwłaszcza w godzinach porannych (biada pasażerom, którzy czasami zajmują miejsca w samochodzie). Skuteczne, choć mało komfortowe ze względów wizualnych, jest skraplanie złości i opróżnianie zbiorników retencyjnych w okolicach kącików oczu.
A od dziś do listy mogę dopisać jazdę samochodem (powolną!), przy dźwiękach Luisa Armstronga przeplatanych rozmową. Niesamowite – zadziałało. To lepsze niż kozetka psychoanalityka!

Samo życie

Jestem materialistką.


To jedyna droga do hedonizmu.


Może to nie powód do dumy, ale i wstydzić się go nie zamierzam.


Tym razem działam według schematu: szczerość a potem już tylko konsekwencja. A wiara w to, że ludzie są z natury dobrzy? Jest. Ma tylko przypisaną inna wagę niż dotychczas.

Samo życie

Jestem materialistką.

To jedyna droga do hedonizmu.

Może to nie powód do dumy, ale i wstydzić się go nie zamierzam.

Tym razem działam według schematu: szczerość a potem już tylko konsekwencja. A wiara w to, że ludzie są z natury dobrzy? Jest. Ma tylko przypisaną inna wagę niż dotychczas.

14 września 2006

Dzień, jak co dzień... czyżby?

Coś zawija mi wnętrzności okręcając je wokół niewidzialnego palca. Właśnie przerabiam chyba największy z dotychczasowych stresów i największe rozterki. Nie chcę mówić, że to sprawa życia i śmierci, ale w zależności od wyników działań, które rozpoczęły się w poniedziałek będzie to mój największy sukces albo gigantyczna porażka w wielkim stylu. Skrajnie różne odczucia z dnia na dzień, analizator włączony na najwyższe obroty, blef z każdej ze stron, emocje. Po czterech dniach czuję fizyczne zmęczenie, w mięśniach i neuronach. W zasadzie osiągnęłam stan ‘zużycia’ umysłowego kwalifikujący się do odosobnienia, najlepiej na kilka tygodni. Bezsilność ściera się z inwencją, pomysły z rzeczywistością, i tylko pedał gazu wciskam coraz mocniej, coraz bardziej zdecydowanie, coraz szybciej dotyka podłogi.

Zużyłam cały zapas pozytywnych wibracji zakumulowany w czerwcowych promieniach egipskiego słońca. Wracam myślami do ślizgających się po skórze parzących pocałunków słonecznych, delikatnego kołysania łodzi, półsnu. Do chwili tuż przed odprawą, do dwóch chwil przed wciągnięciem na siebie skafandra, trzech chwil przed krokiem w głąb wody. Dużo bym dała, żeby być na Zwrotniku Raka podczas safari na St.Johns, ale nic z tego listopadowy termin jest absolutnie nieakceptowany. Nawet Blue Hole i Zanzi nie ciągnie mnie tak bardzo jak St.Johns, każdy ma swoje słabości.

Od razu lepiej. Nie wiem, na jak długo, ale teraz jest lepiej. Spokojnie zanurzam się w wielkim błękicie, woda otacza mnie dookoła, koi postronki nerwów, pozwala spoglądać na otoczenie w najbardziej bezpośredni ze sposobów – zapadając się weń…

11 września 2006

Fetyszoza dziewięć dni później

Nie ma co czekać trzeba to w końcu napisać. Z jednej strony nie bardzo wypada zachwycać się własnym tworem (bo o posądzenie o megalomanię łatwo). Z drugiej zaś chciałabym napisać jak było (ale to nie takie proste bo nie wszystko było tak, jak być miało). Może wystarczyłoby napisać – impreza się odbyła. Ale z trzeciej strony jeśli nie ja to kto?

No to może od początku. Na początku był chaos (ale to chyba powszechnie wiadomo), z czasem z chaosu zaczęły się wyłaniać się mniejsze i większe problemy – ot, choćby ten transportowy. Koniec końców udało się upchnąć wszystkie wielkogabarytowe i drobne zabawki w dwa auta osobowe i wyruszyliśmy do stolicy. Na miejscu przywitał już nas komitet ludzi dobrej woli, który zdążył w tym czasie przetransportować najbardziej nieporęczny element do piwniczki. Okazało się także, że na rubieżan liczyć można i w obliczu potrzeby potrafią zapanować nad kilkudziesięcioma (chyba) końmi mechanicznymi i przegalopować przez warszawski most.

Już na miejscu czekała nas kolejna niespodzianka. Otóż jeden kabelek z drugim kabelkiem porozumieć się nie chciały, a na dodatek sprzęcik odtwarzający (choć sprawdzony w przeddzień i zapakowany z orzeczeniem „zdatny do użytku”) okazał się mieć „jedną kartę dźwiękową bardziej”. W efekcie tego rozpoczęła się wielka improwizacja. Szczęśliwie etatowy fotograf imprezy zamieszkały w pobliżu poratował nas hardware’m, co przerwało tę dziwną (zważywszy na okoliczności) ciszę.

Trzeba przyznać, że system dystrybucji zaproszeń sprawdził się i nie było przepychanek przy wejściu. Jeśli oczywiście nie liczyć dwóch osobników z etykietką „persona non grata”, którym ktoś „życzliwy” (zapewne w wielkiej tajemnicy) zdradził miejsce spotkania. Na szczęście panowie wspierający nas swoimi posturami skutecznie zniechęcili gapowiczów do kontynuowania próby przedarcia się przez kordon organizatorski.

Ludzie podeszli poważnie do sprawy dyskrecji. Może właśnie temu oraz przestrzeganemu dresscodowi zawdzięczamy dobrą atmosferę w czasie Fetyszozy. Nie zabrakło ekscentrycznych i bardzo odważnych ubiorów, ale jednocześnie były (bardzo dobre!) przykłady skomponowania stroju z zawartości najzwyklejszej szafy. Wystarczyło trochę inwencji.

Ważne jest to, że nie było jednolitych grup tematycznych tylko ludziki gadali ze sobą bez względu na to, czy mieli na sobie gumę , skóre, lackę, sutannę czy mundur. Czyli cel podstawowy został osiągnięty - inność innych przestała być obca.

Fetyszoza, z założenia, nie miała być imprezą muzyczno-taneczną dlatego też nie było ani wydzielonego parkietu ani muzyki pod to dobieranej. Po MetalCave wyszłam ochrypnięta właśnie dlatego, że trzeba było bardzo podnosić głos żeby wypowiadane kwestie dotarły do ludzi siedzących pod drugiej stronie stołu. To nie sprzyja kontaktom towarzyskim i wymianie poglądów. Podobnie rzecz się ma ze światłem. Owszem nastrojowy półmrok sprzyja intymności i macankom, że o innych aspektach aktywności seksualnej nie wspomnę. Ale zdecydowanie ogranicza możliwość oglądania blików światła w nasilikonowanym lateksie czy podziwiania kunsztu i dopracowania szczegółów strojów ze skóry czy laki. Poza tym stroje jednym z istotniejszych elementów były więc i światło musiało się do nich dostosować. Jak wykazała praktyka jak się ktoś chciał miziać (tu: znaczenie najszersze z możliwych) to i światło mu nie przeszkadzało.

Co do samych atrakcji to spełniły one swoją rolę. Pierwsze wejście panów w czarnych ubrankach wniosło dynamikę i dezorientację (choć tylko chwilową) w spokojne oczekiwanie uczestników. Ot takie małe przeszukanie z doprowadzeniem i oddaniem w ręce władzy wykonawczej jednego z gości. Duży szacun dla bohatera tego epizodu bo (zgodnie z zamysłem) nie był on do końca świadom tego, co będzie się działo. A obnażone pośladki i spank na barze z rąk dwóch (nie wyglądających na szare myszki czy kury domowe) kobiet był dobrym akcentem otwierającym. Mogę mieć tylko nadzieję, że ślady zejdą zanim powróci druga połowa bohatera bo w przeciwnym razie będzie musiał się gęsto tłumaczyć albo (następnym razem) zabrać połowicę ze sobą na imprezę.

Drugi pokaz rozpoczął się niewinnie, od wniesienia do klubu kobiety odzianej w… kilkanaście zwojów przezroczystej folii. Tak, tak – wniesienia ponieważ poruszanie się samodzielne nie bardzo było możliwe biorąc pod uwagę fason tego stroju-opakowania. Nie zauważyłam czy cokolwiek piła ale jeśli tak to mogłaby to uczynić jedynie za pomocą słomki. Ręce bowiem miała foliowane wzdłuż tułowia. Potem już pętanie rozpoczęto w ciągu kilku minut dziewczę zawisło na tym, co w wersji roboczej nosi nazwę „cipadwatrzydzieści” nazwa zaś odpowiada skojarzeniom jakie ów mebel przywodzi na myśl oraz jego rozmiarom. Można powiedzieć, że to taka zabawa w Indian dwudziestego pierwszego wieku. Czarny sznur fajnie odcinał się od foliowej powierzchni kolorystycznie, podobnie jak niezafoliowane części opalonego ciała (oraz te, dla których wycięto specjalne otwory). W każdym razie ten ponętny ‘wisielec’ został potraktowany płynną parafiną wprost na podeszwy bezbronnych stóp. Drgnęła. Pięknie drgnęła już przy pierwszej stróżce. Te parafinowe trzewiczki zostały zdjęte tradycyjnie – palcatem. A zdejmowanie także zaskutkowało grą mięśni pod skórą. Później zaś piękna, wisząca ozdoba została pozbawiona wzroku i pozostawiona na widoku (i dotyku!) obecnych. Dłonie prześlizgiwały się po skórze, paznokcie rysowały pradawne runy a ona wisiała bezdźwięczna, rozkoszująca się bodźcami. Głosami, dźwiękami w tle, dotykiem oraz tym czego tak niełatwo doświadczyć. Bycia wystawioną na widok publiczny. I dotyk. Ubezwłasnowolniona. Mniam. Podniecające widowisko, zwłaszcza dla niej samej. Ja siedząc na barze i obserwując zostawiłam po sobie całkiem mokra plamę. I nie wiem co bardziej mnie nakręciło wyobrażanie sobie jej odczuć czy widok jej samej, a może widok Męża Pana, który stworzył tę niesamowita konstelację z ciała i drewna w ciasnych objęciach liny. Robił to z taką swobodą, jakby te kilkadziesiąt par oczu wlepionych w Niego i Jego 'ofiarę' wogóle nie istniało. Zjawiskowa scena.

Niezapowiedzianie pojawiło się w polu widzenia kolejne ciało, tym razem nawet nie osłonięte folią a jedynie cienką warstwą farby - sympatyczny bodypainting. To wystarczyło, żeby nie jedne oczy (nie tylko męskie) zwróciły się ku niemu z pożądliwym wzrokiem.

Gdzieś w okolicy wejścia leżał sobie nasz żywy próg. Ktoś, kto uwielbia nosić na swoim ciele kobiety. Początkowo samotny, omijany przez panie uważnie (żeby się o niego nie potknąć) i szerokim łukiem. Z czasem coraz chętniej odwiedzany. Być może za sprawą wycieraczki z zapraszającym napisem, którą miał na piersi. A może za sprawą kolejnych wypijanych przez płeć piękną piwek. Faktem jest, że okresowo na tym chodniczku był niezły tłok. Najwyższe obcasy i najbardziej wymyślne buciki zostawiały swoje ślady dla potomności nie tylko na brzuszku i klatce piersiowej ale nawet na twarzy. Tak czy owak kilka nowych tramplinek odnalazło się w tej niecodziennej sytuacji a i sam dywanik był zachwycony takim właśnie rozwojem sytuacji.

Około północy nadszedł czas na przewietrzenie gości – kolejne dwa pokazy zaplanowane zostały na wolnym powietrzu. Niektórzy goście mieli już okazję zobaczyć ponygirl rok temu w MetalCave. Tym razem jednak był to nie pokaz chodów na lonży ale powożenie. Nasze pony-dziewczę otrzymało lekką bambusową dwukółkę z siedziskiem dla powożącego. Wystarczyło kilka chwil, żeby zaprzężona ‘do woza’ stuknęła niecierpliwie podkówkami o betonowy dziedziniec. Nie trzeba było nawet zbytniej interwencji powożącej, klaczka pięknie chodziła w zaprzęgu prezentując efektowną przekładankę na zakrętach. Pomimo nieznanego miejsca i nierównej miejscami nawierzchni, przy dość mizernym oświetleniu można było podziwiać nie tylko stęp i kłus ale nawet króciutki galop. Po prostu dziewczę zachowuje się tak jakby urodziło się z kopytkami zamiast stóp.

Kolejny podwórkowy pokaz miał może niewiele wspólnego i z fetyszami, i z bdsm, ale wniósł powiew ciepła (i to dosłownie) i skrzesał nieco ognia. Ale czyż połykacze ognia prezentujący swoje płomienne oddechy nie są wpisani w tradycję jarmarcznych przebierańców? Dlatego też przy strojach, które prezentowali uczestnicy ten ognisty akcent był całkiem na miejscu, nie wspominając o widowiskowości spektaklu. Co prawda konieczne było odsunięcie na bezpieczną odległość latexmaniaków odzianych w gumę w obawie przed samoistną wulkanizacją ubiorów.

Po powrocie do sal klubowych w gotowości czekały już dyby. Wszystkie chętne do zakosztowania tego narzędzia tortur otrzymywały stosowny certyfikat stwierdzający i winę, i kary odbycie. I na dokładkę zdjęcie pamiątkowe do rodzinnego albumu.

Nie zabrakło spontanicznych działań samych uczestników – intensywna sesja fotograficzna gumisiów (chodzą słuchy o jakimś tańcu godowym tych gumolubnych stworków), zabawy z płonącymi świecami, mniej lub bardziej powściągliwe akty seksualne czy wreszcie mocno hardcorowa chłosta w kobiecym wykonaniu czy spowiedź grzesznicy na klęczniku (czy dostała rozgrzeszenie nie wiadomo) i na koniec mumifikacja czarną folią.

Generalnie wygląda na to, że ludzie poczuli się swobodnie i robili to, na co akurat mieli ochotę. Z całą pewnością wiele rzeczy można było zrobić lepiej ale ten się nie myli, kto nic nie robi. Wszystkim ‘wójkom dobra rada’ i malkontentom serdecznie dziękuję i sugeruję zmierzenie się z organizacją imprezy na sto osób, a potem możemy usiąść i wymienić doświadczenia. To, co bezwzględnie trzeba zmienić następnym razem (jeśli do niego dojdzie) to sposób uiszczania opłaty za wstęp zwłaszcza od tych, którzy dokonali rezerwacji a na imprezę nie dotarli.

Poniedziałek

Bardzo możliwe, że kocham poniedziałki. To znaczy dokładniej kocham ten poniedziałek, który właśnie trwa. Kto by to pomyślał - po takim totalnie porąbanym i całkowicie niefajnym weekendzie (choć wszystkim, którzy zetknęli się ze mną w od piątku do niedzieli udało się zachować zdrowie i życie a mnie dożyć poniedziałku). I nagle z mało fajnego początku tygodnia całkiem miły poniedziałek się zrobił. Jak tak dalej pójdzie to może polubię także inne dni tygodnia.

8 września 2006

Scott Murdoch i krople bursztynu

Osiadły w Toronto wolny strzelec fotografujący zarówno w technologii analogowej jak i cyfrowej. Początkowo hobby, później pasja a na końcu zawód. Szczęśliwy człowiek robi w życiu to, co lubi. Preferuje zdjęcia poza studiem, na łonie przyrody ale i w świetle studyjnych lamp potrafi wykreować interesujące obrazy - Scott Murdoch.

Zresztą wystarczy spojrzeć na delikatne zapiski kroplami miodu, rozlewającego się w cienkie strumyczki. Patrząc na te zdjęcia niemal słyszę odgłos kropli upadającej na skórę i obejmującą swoim dotykiem jak największą powierzchnię. Aksamitny dotyk przesuwający się po skórze i wywołujący dreszcz. Ciekłe, lepkie coś tulące się w zakamarkach ciała, żeby w końcu eksplodować niepohamowaną falą rozkoszy. Zalewając całkowicie najbardziej strzeżone intymności. I ten unoszący się w powietrzu zapach lata, śpiew pszczół, które znosiły pyłek dla tej jednej chwili – erupcji pożądania zatrzymanego w szklącym się bursztynowym, płynnym dziele natury. Czyż nie byłoby pięknie zachować taki właśnie obiekt w bursztynowej bryłce i zachwycać się nim jak dziś zachwycamy się doskonale zachowanymi owadami?




7 września 2006

Trzy kobiety

Już wiem dlaczego nałogowi niewierni i kochankowie miewają koszmary, których wszystkie ich kobiety/ mężczyźnie spotykają się w jednym czasie i jednym miejscu. Doświadczyłam namiastki takiego czegoś. Co prawda była w tej komfortowej sytuacji, że poza moją osoba każda z nich miała inny obiekt zainteresowania, ale… No właśnie. Zdarzył się moment, kiedy poczułam na pośladkach dwie dłonie. W tej samej chwili. Dłonie należące do dwóch różnych osób. Konsternacja. Co ja poradzę, że mam słabość do kobiet. I chociaż z każdą z nich łączy mnie zupełnie inny rodzaj relacji, a obszar aktywności każdej z nich jest odmienny to jednak poczułam się nieswojo.

Mrauuu na samo wspomnienie dotyku warg robi mi się miękko i słodko. Uwielbiam kobiece usta. Natarczywe i delikatne, miękkie i soczyste, zachłanne i niedostępne. Pocałunek kobiety jedynym w swoim rodzaju jest aktem. Jakże różnym od męskich ust dotyku. Mogłabym je całować pół nocy, a może i całą gdyby tylko wypadało. Kocham e kobietach ekshibicjonizm, świadomy, dojrzały ekshibicjonizm kobiecości. Bezwstyd. To jak przekroczenie Rubikonu, po którym można już tylko sycić zmysły smakiem, zapachem, dotykiem zapominając o całym świecie.

Hedonistko moja wytęskniona gdzie jesteś? Pragnę zatopić usta w zgięciu twojego łokcia, dotykiem warg na płatku ucha sprowadzić dreszcz, zatopić zęby w karku. A potem otworzyć cię jak owoc pełen wonnego soku i chłeptać zachłannie chcąc ugasić żądzę. Czysta żywa przyjemność… nie mów, że nie masz na to ochoty.

Idzie nowe

Idzie nowe, co nie znaczy, że lepsze. Ale jak w filmach Barei jak coś z góry nadciąga to wdrożyć trzeba nie zadając pytań. A, że przy tym ludzie sobie ręce po pachy urobią a efektów nikt nie zauważy to już inna sprawa. Osobiście wizytował dziś dyrfin koncernu i przekazywał „dobrą nowinę”. Jedno jest pewne czasu będzie jeszcze mniej niż dotychczas. Całe szczęście, że trochę ruchów personalnych w departamencie będzie miało miejsce w najbliższym czasie bo inaczej trzeba byłoby zacząć gonić własny ogon. No i wygląda na to, że wycieczka do Monachium mnie nie ominie (bo podobno tam na miejscu lepiej się wyjaśnia problemy). Swoją drogą ten dyrfin to jakiś pechowy jest, podczas każdej jego wizyty zdarzają się jakieś perturbacje natury organizacyjno spożywczej. Pamiętam jego pierwszy przyjazd, kiedy całkiem nowa asystentka prezesa wniosła tace z pogryzałkami i zdjąwszy z niej filiżankę kawy pozwoliła zjechać miseczce z orzeszkami, które malowniczo rozsypały się na stół, ludzi i podłogę. Dziś dla odmiany rzeczony gość tak gestykulował zawzięcie, że posłał w kosmos filiżankę z kawą. Ot takie tam.

W międzyczasie kolejna walka z niesubordynacją pracowników, ale do tego już chyba powinnam przywyknąć. Jak tak dalej pójdzie to będę musiała przełączyć się na zamordyzm bo do niektórych nie trafia słowo w języku ojczystym. Matka Karmiąca wróci za jakieś cztery tygodnie to i nowe porządki się wprowadzi leserom dziękując.

3 września 2006

Szkoła

Impreza imprezą, ale zamiast odsypiać trzeba było bryknąć do miasta Młoda odebrać i udać się na rozpoczęcie roku szkolnego. Taaak, nie ma to jak dwie godziny stania po całej nocy na nogach. Oficjalność oficjalnością, ale od jutra zacznie się regularne życie szkolne. I znowu zamiast być z nią jutro, kiedy zostanie w szkole pierwszy raz ja będę w pracy. Kolejne wydarzenie, które będę mogła zobaczyć jedynie w myślach albo na zdjęciu.Worek na kapcie i drugie śniadanie, to w tej chwili zaprząta mi głowę. Co raz częściej chodzi mi po głowie zmiana pracy. I to nie pracodawcy, ale właśnie charakteru pracy. Choćby po to, żeby móc Młodą odebrać ze szkoły i wspólnie odrobić lekcje. Mam świadomość, że pierwsze lata szkoły są bardzo istotne bo kształtują nawyki na później. Tylko jak mam mieć na to wpływ skoro nie ma mnie w domu? Korci mnie, żeby podjąć jedyną słuszną decyzję.

2 września 2006

To się dzieje naprawdę

No dobra, wychodzimy zmierzyć się z przeznaczeniem. Jak przeżyję to może zrelacjonuję.

1 września 2006

Chwila prawdy

Już jutro chwila prawdy. Czyli konkretny wymiar tego nad czym pracujemy od kilku miesięcy. I dziesiątki pytań na głowie. O ludzi przede wszystkim. Bo, że wszystkim się nie dogodzi to pewne, że malkontenci się uaktywnią także. A to przecież impreza testowa. Test lokalu, organizatorów, uczestników, skali zjawiska, ludzkiej odpowiedzialności i jeszcze paru innych elementów. A potem czysta biurokracja czyli wszystko przeanalizować, policzyć i okaże się czy król jest nagi czy ubrany. Ale co tam – raz się żyje i raz umiera, więc nie można życia odkładać na później.

The day before

Kosztem zarwanej nocy trwa właśnie ćwiczebne wiązanie do najnowszej zabawki, która wyszła z rąk Męża Pana. To jedna z tych konstrukcji, które powstają niemal w oczach. Na początek zgrzebne ciosanie piła łańcuchową, potem postarzanie drewna i usuwanie bieli z pomiędzy płatków twardzieli. A potem szlifowanie i nakładanie wosku. Lubię drewno wykończone woskiem, jest wówczas takie jedwabiste i gęste w dotyku. A to, które „wypuszcza” Pan Mąż sprawia wrażenie, jakby przeleżało w słonej wodzie parę lat. Efekt jest znakomity, zwłaszcza w połączeniu ze skórą.

Kobieta, która miała publicznie wypróbować tę zabawkę jest równie jak ona apetyczna. Opalona, gładka skóra i smakowite ciałko, do tego niesamowicie wysoki poziom ekshibicjonizmu. Po prostu rozkosznie jest na nią patrzeć, kiedy oddaje się w męskie dłonie. Idealnie napięta skóra odwzorowuje każdy, nawet najmniejszy, ruch mięśni. Drżenie roznoszącą gęsią skórkę po całym ciele. W odbiorze bodźców i reagowaniu na nie jest niemal doskonała. Zjawisko, na które można patrzeć z zapartym tchem. I taki właśnie spektakl mi zafundowali. Co prawda przez pierwszą część wieczoru uczestniczyłam jeszcze w technicznej stronie szyjąc dodatki miękkie, ale później mogłam patrzeć bez przeszkód.

Kiedy pierwsze oploty sznura przycisnęły jej ciało do drewnianej powierzchni wzdrygnęła się czując fakturę i chłód. Bezgłośnie. Sposób wiązania wymagał korekty więc po małym odpoczynku było drugie podejście. Tym razem w ciele przyodzianym w cienką bawełnianą koszulkę. Ciało stało się jednością z drewnem, kiedy zgięte kolanach nogi przestały dotykać podłoża. Ciężar nieznacznie obciągnął więzy. Wisiała teraz bezbronna i piękna w swoim ubezwłasnowolnieniu. Zawiązane oczy musiały podwoić wrażenia odbierane przez skórę. Zatrzymałam oddech kiedy w dłoniach Męża Pana pojawił się nóż. Mam słabości do noży i pistoletów, ale uważam, że nie ma ciała obojętnego na chłodny dotyk stali. Tego nie da się zignorować. Widziałam jej oddech, na tyle szybki, że widoczny był ruch w uścisku wyznaczonym przez sznur. W ciszy zaszemrał przecinany materiał. Gdzieś od karku w dół. Nie widziałam ostrza a jednak poczułam je na skórze. Kolejne cięcia i kolejne paski materii zaczynały opadać przewieszając się bezradnie przez więzy. Czułam rosnące podniecenie, wilgoć wsiąkającą w materiał spodni i własny oddech, coraz szybszy i krótszy. Widziałam jej oddech skracający się w tym samym tempie. Widziałam jak ciało reagowało na muśnięcia palców i ostrza. I tylko nie słyszałam jednego choćby dźwięku. Zadziwiające jakże ona była cicha. Ja choć mogłam tylko obserwować westchnęłam niejednokrotnie podczas, gdy ona milczała jak zaklęta. Niesamowity kontrast między podnieconym oddechem i bezgłosem. Ciekawe czy na pokazie będzie równie cicha… Zobaczymy, już niebawem.

Zastanawiam się co bardziej mnie podnieca. Ona ze swoim apetycznym ciałem, które z chęcią bym schrupała. Czy ona w rękach i woli Męża Pana? Czy może to, co On robi z inną kobietą? Nieodmiennie podnieca mnie obraz Jego dłoni na kobiecym ciele, uwielbiam to.

IN – OUT

Takiego ruchu w interesie to się nie spodziewałam. Pojawiają się maile od całkiem nieznanych osób z żądaniem podania nazwy i adresu kluby, wpisania na listę gości. A przecież kartka pod tytułem „zamknięte” wisi już od ładnych paru dni. No i argumenty są powalające – wiem, że trochę późno, ale może upchniecie jeszcze dwójkę gości. Faktycznie parę osób odwołało swoją obecność w ostatniej chwili, ale na tę okoliczność mamy już listę rezerwową.

Pojawił się (dosłownie przed paroma minutami) kolejny kłopot. Mianowicie właściciel lokalu wielkopańskim gestem zaprasza ludzi, zalecając powołanie się na znajomość z nim. No to będzie zdziwko bo niestosownie ubrane towarzystwo nawet jeśli powoła się na powinowactw z kaczym rodem to i tak nie wejdzie. Chyba najbardziej mnie wkurza działanie ludzi, którzy wkraczają w kompetencje organizatorów. Wypowiadając się z dużą swobodą (na forach, w mailach) o tym kto będzie a kogo nie i dlaczego, nadinterpretując wiadomości, które otrzymują. Nawet nie na zasadzie domniemania, ale pewniaków wypowiadają się w temacie atrakcji, muzyki, wystroju. Nawet przez moment pojawiła się koncepcja zorganizowania konkursu na najdłuższy jęzor, a nominowanymi mieli być wszyscy ci, którzy nie wytrzymali i wygadali znane im szczegóły imprezy dekonspirując w ten sposób naszą prawie trzymiesięczną pracę nad zachowaniem tajemnicy.

Cztery metry pod moimi stopami Pan Mąż właśnie układa kompozycję z ciała, sznurka i drewna na jutrzejsze otwarcie. Chyba zejdę popatrzeć bo jutro mogę się nie złapać.

Uderzenie meteorytu

W sumie nie powinno mnie dziwić, a jednak zaskakuje prawie zawsze kiedy dowiaduję się, że w taki czy inny sposób ktoś tu trafia. Ktoś z osób, które znam z realnego świata. Muszę jednak przyznać, że jeszcze nigdy nie zareagowałam aż tak gwałtownie jak dziś. Delikatnie mówiąc zapowietrzyłam się na dłuższą chwilę i przybrałam kolor moich krwistych czapsów, kiedy usłyszałam właśnie czytałem o… No, ale żeby tak się czerwieniec? W moim wieku? Nie jest dobrze, zachowałam się jak pensjonarka. I to z zupełnie niewiadomych powodów.