14 września 2006

Dzień, jak co dzień... czyżby?

Coś zawija mi wnętrzności okręcając je wokół niewidzialnego palca. Właśnie przerabiam chyba największy z dotychczasowych stresów i największe rozterki. Nie chcę mówić, że to sprawa życia i śmierci, ale w zależności od wyników działań, które rozpoczęły się w poniedziałek będzie to mój największy sukces albo gigantyczna porażka w wielkim stylu. Skrajnie różne odczucia z dnia na dzień, analizator włączony na najwyższe obroty, blef z każdej ze stron, emocje. Po czterech dniach czuję fizyczne zmęczenie, w mięśniach i neuronach. W zasadzie osiągnęłam stan ‘zużycia’ umysłowego kwalifikujący się do odosobnienia, najlepiej na kilka tygodni. Bezsilność ściera się z inwencją, pomysły z rzeczywistością, i tylko pedał gazu wciskam coraz mocniej, coraz bardziej zdecydowanie, coraz szybciej dotyka podłogi.

Zużyłam cały zapas pozytywnych wibracji zakumulowany w czerwcowych promieniach egipskiego słońca. Wracam myślami do ślizgających się po skórze parzących pocałunków słonecznych, delikatnego kołysania łodzi, półsnu. Do chwili tuż przed odprawą, do dwóch chwil przed wciągnięciem na siebie skafandra, trzech chwil przed krokiem w głąb wody. Dużo bym dała, żeby być na Zwrotniku Raka podczas safari na St.Johns, ale nic z tego listopadowy termin jest absolutnie nieakceptowany. Nawet Blue Hole i Zanzi nie ciągnie mnie tak bardzo jak St.Johns, każdy ma swoje słabości.

Od razu lepiej. Nie wiem, na jak długo, ale teraz jest lepiej. Spokojnie zanurzam się w wielkim błękicie, woda otacza mnie dookoła, koi postronki nerwów, pozwala spoglądać na otoczenie w najbardziej bezpośredni ze sposobów – zapadając się weń…

Brak komentarzy: