11 września 2006

Fetyszoza dziewięć dni później

Nie ma co czekać trzeba to w końcu napisać. Z jednej strony nie bardzo wypada zachwycać się własnym tworem (bo o posądzenie o megalomanię łatwo). Z drugiej zaś chciałabym napisać jak było (ale to nie takie proste bo nie wszystko było tak, jak być miało). Może wystarczyłoby napisać – impreza się odbyła. Ale z trzeciej strony jeśli nie ja to kto?

No to może od początku. Na początku był chaos (ale to chyba powszechnie wiadomo), z czasem z chaosu zaczęły się wyłaniać się mniejsze i większe problemy – ot, choćby ten transportowy. Koniec końców udało się upchnąć wszystkie wielkogabarytowe i drobne zabawki w dwa auta osobowe i wyruszyliśmy do stolicy. Na miejscu przywitał już nas komitet ludzi dobrej woli, który zdążył w tym czasie przetransportować najbardziej nieporęczny element do piwniczki. Okazało się także, że na rubieżan liczyć można i w obliczu potrzeby potrafią zapanować nad kilkudziesięcioma (chyba) końmi mechanicznymi i przegalopować przez warszawski most.

Już na miejscu czekała nas kolejna niespodzianka. Otóż jeden kabelek z drugim kabelkiem porozumieć się nie chciały, a na dodatek sprzęcik odtwarzający (choć sprawdzony w przeddzień i zapakowany z orzeczeniem „zdatny do użytku”) okazał się mieć „jedną kartę dźwiękową bardziej”. W efekcie tego rozpoczęła się wielka improwizacja. Szczęśliwie etatowy fotograf imprezy zamieszkały w pobliżu poratował nas hardware’m, co przerwało tę dziwną (zważywszy na okoliczności) ciszę.

Trzeba przyznać, że system dystrybucji zaproszeń sprawdził się i nie było przepychanek przy wejściu. Jeśli oczywiście nie liczyć dwóch osobników z etykietką „persona non grata”, którym ktoś „życzliwy” (zapewne w wielkiej tajemnicy) zdradził miejsce spotkania. Na szczęście panowie wspierający nas swoimi posturami skutecznie zniechęcili gapowiczów do kontynuowania próby przedarcia się przez kordon organizatorski.

Ludzie podeszli poważnie do sprawy dyskrecji. Może właśnie temu oraz przestrzeganemu dresscodowi zawdzięczamy dobrą atmosferę w czasie Fetyszozy. Nie zabrakło ekscentrycznych i bardzo odważnych ubiorów, ale jednocześnie były (bardzo dobre!) przykłady skomponowania stroju z zawartości najzwyklejszej szafy. Wystarczyło trochę inwencji.

Ważne jest to, że nie było jednolitych grup tematycznych tylko ludziki gadali ze sobą bez względu na to, czy mieli na sobie gumę , skóre, lackę, sutannę czy mundur. Czyli cel podstawowy został osiągnięty - inność innych przestała być obca.

Fetyszoza, z założenia, nie miała być imprezą muzyczno-taneczną dlatego też nie było ani wydzielonego parkietu ani muzyki pod to dobieranej. Po MetalCave wyszłam ochrypnięta właśnie dlatego, że trzeba było bardzo podnosić głos żeby wypowiadane kwestie dotarły do ludzi siedzących pod drugiej stronie stołu. To nie sprzyja kontaktom towarzyskim i wymianie poglądów. Podobnie rzecz się ma ze światłem. Owszem nastrojowy półmrok sprzyja intymności i macankom, że o innych aspektach aktywności seksualnej nie wspomnę. Ale zdecydowanie ogranicza możliwość oglądania blików światła w nasilikonowanym lateksie czy podziwiania kunsztu i dopracowania szczegółów strojów ze skóry czy laki. Poza tym stroje jednym z istotniejszych elementów były więc i światło musiało się do nich dostosować. Jak wykazała praktyka jak się ktoś chciał miziać (tu: znaczenie najszersze z możliwych) to i światło mu nie przeszkadzało.

Co do samych atrakcji to spełniły one swoją rolę. Pierwsze wejście panów w czarnych ubrankach wniosło dynamikę i dezorientację (choć tylko chwilową) w spokojne oczekiwanie uczestników. Ot takie małe przeszukanie z doprowadzeniem i oddaniem w ręce władzy wykonawczej jednego z gości. Duży szacun dla bohatera tego epizodu bo (zgodnie z zamysłem) nie był on do końca świadom tego, co będzie się działo. A obnażone pośladki i spank na barze z rąk dwóch (nie wyglądających na szare myszki czy kury domowe) kobiet był dobrym akcentem otwierającym. Mogę mieć tylko nadzieję, że ślady zejdą zanim powróci druga połowa bohatera bo w przeciwnym razie będzie musiał się gęsto tłumaczyć albo (następnym razem) zabrać połowicę ze sobą na imprezę.

Drugi pokaz rozpoczął się niewinnie, od wniesienia do klubu kobiety odzianej w… kilkanaście zwojów przezroczystej folii. Tak, tak – wniesienia ponieważ poruszanie się samodzielne nie bardzo było możliwe biorąc pod uwagę fason tego stroju-opakowania. Nie zauważyłam czy cokolwiek piła ale jeśli tak to mogłaby to uczynić jedynie za pomocą słomki. Ręce bowiem miała foliowane wzdłuż tułowia. Potem już pętanie rozpoczęto w ciągu kilku minut dziewczę zawisło na tym, co w wersji roboczej nosi nazwę „cipadwatrzydzieści” nazwa zaś odpowiada skojarzeniom jakie ów mebel przywodzi na myśl oraz jego rozmiarom. Można powiedzieć, że to taka zabawa w Indian dwudziestego pierwszego wieku. Czarny sznur fajnie odcinał się od foliowej powierzchni kolorystycznie, podobnie jak niezafoliowane części opalonego ciała (oraz te, dla których wycięto specjalne otwory). W każdym razie ten ponętny ‘wisielec’ został potraktowany płynną parafiną wprost na podeszwy bezbronnych stóp. Drgnęła. Pięknie drgnęła już przy pierwszej stróżce. Te parafinowe trzewiczki zostały zdjęte tradycyjnie – palcatem. A zdejmowanie także zaskutkowało grą mięśni pod skórą. Później zaś piękna, wisząca ozdoba została pozbawiona wzroku i pozostawiona na widoku (i dotyku!) obecnych. Dłonie prześlizgiwały się po skórze, paznokcie rysowały pradawne runy a ona wisiała bezdźwięczna, rozkoszująca się bodźcami. Głosami, dźwiękami w tle, dotykiem oraz tym czego tak niełatwo doświadczyć. Bycia wystawioną na widok publiczny. I dotyk. Ubezwłasnowolniona. Mniam. Podniecające widowisko, zwłaszcza dla niej samej. Ja siedząc na barze i obserwując zostawiłam po sobie całkiem mokra plamę. I nie wiem co bardziej mnie nakręciło wyobrażanie sobie jej odczuć czy widok jej samej, a może widok Męża Pana, który stworzył tę niesamowita konstelację z ciała i drewna w ciasnych objęciach liny. Robił to z taką swobodą, jakby te kilkadziesiąt par oczu wlepionych w Niego i Jego 'ofiarę' wogóle nie istniało. Zjawiskowa scena.

Niezapowiedzianie pojawiło się w polu widzenia kolejne ciało, tym razem nawet nie osłonięte folią a jedynie cienką warstwą farby - sympatyczny bodypainting. To wystarczyło, żeby nie jedne oczy (nie tylko męskie) zwróciły się ku niemu z pożądliwym wzrokiem.

Gdzieś w okolicy wejścia leżał sobie nasz żywy próg. Ktoś, kto uwielbia nosić na swoim ciele kobiety. Początkowo samotny, omijany przez panie uważnie (żeby się o niego nie potknąć) i szerokim łukiem. Z czasem coraz chętniej odwiedzany. Być może za sprawą wycieraczki z zapraszającym napisem, którą miał na piersi. A może za sprawą kolejnych wypijanych przez płeć piękną piwek. Faktem jest, że okresowo na tym chodniczku był niezły tłok. Najwyższe obcasy i najbardziej wymyślne buciki zostawiały swoje ślady dla potomności nie tylko na brzuszku i klatce piersiowej ale nawet na twarzy. Tak czy owak kilka nowych tramplinek odnalazło się w tej niecodziennej sytuacji a i sam dywanik był zachwycony takim właśnie rozwojem sytuacji.

Około północy nadszedł czas na przewietrzenie gości – kolejne dwa pokazy zaplanowane zostały na wolnym powietrzu. Niektórzy goście mieli już okazję zobaczyć ponygirl rok temu w MetalCave. Tym razem jednak był to nie pokaz chodów na lonży ale powożenie. Nasze pony-dziewczę otrzymało lekką bambusową dwukółkę z siedziskiem dla powożącego. Wystarczyło kilka chwil, żeby zaprzężona ‘do woza’ stuknęła niecierpliwie podkówkami o betonowy dziedziniec. Nie trzeba było nawet zbytniej interwencji powożącej, klaczka pięknie chodziła w zaprzęgu prezentując efektowną przekładankę na zakrętach. Pomimo nieznanego miejsca i nierównej miejscami nawierzchni, przy dość mizernym oświetleniu można było podziwiać nie tylko stęp i kłus ale nawet króciutki galop. Po prostu dziewczę zachowuje się tak jakby urodziło się z kopytkami zamiast stóp.

Kolejny podwórkowy pokaz miał może niewiele wspólnego i z fetyszami, i z bdsm, ale wniósł powiew ciepła (i to dosłownie) i skrzesał nieco ognia. Ale czyż połykacze ognia prezentujący swoje płomienne oddechy nie są wpisani w tradycję jarmarcznych przebierańców? Dlatego też przy strojach, które prezentowali uczestnicy ten ognisty akcent był całkiem na miejscu, nie wspominając o widowiskowości spektaklu. Co prawda konieczne było odsunięcie na bezpieczną odległość latexmaniaków odzianych w gumę w obawie przed samoistną wulkanizacją ubiorów.

Po powrocie do sal klubowych w gotowości czekały już dyby. Wszystkie chętne do zakosztowania tego narzędzia tortur otrzymywały stosowny certyfikat stwierdzający i winę, i kary odbycie. I na dokładkę zdjęcie pamiątkowe do rodzinnego albumu.

Nie zabrakło spontanicznych działań samych uczestników – intensywna sesja fotograficzna gumisiów (chodzą słuchy o jakimś tańcu godowym tych gumolubnych stworków), zabawy z płonącymi świecami, mniej lub bardziej powściągliwe akty seksualne czy wreszcie mocno hardcorowa chłosta w kobiecym wykonaniu czy spowiedź grzesznicy na klęczniku (czy dostała rozgrzeszenie nie wiadomo) i na koniec mumifikacja czarną folią.

Generalnie wygląda na to, że ludzie poczuli się swobodnie i robili to, na co akurat mieli ochotę. Z całą pewnością wiele rzeczy można było zrobić lepiej ale ten się nie myli, kto nic nie robi. Wszystkim ‘wójkom dobra rada’ i malkontentom serdecznie dziękuję i sugeruję zmierzenie się z organizacją imprezy na sto osób, a potem możemy usiąść i wymienić doświadczenia. To, co bezwzględnie trzeba zmienić następnym razem (jeśli do niego dojdzie) to sposób uiszczania opłaty za wstęp zwłaszcza od tych, którzy dokonali rezerwacji a na imprezę nie dotarli.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Naprawdę świetnie napisane. Pozdrawiam.