15 września 2006

Terapia samochodowa

Różne rzeczy już mi się zdarzyło w życiu robić celem ukojenia nerwów lub wyładowania złości (rzecz jasna jako działanie zastępcze mające na celu ochronę interlokutorów przed niechybnym zejściem lub uszczerbkiem na zdrowiu). Przez dłuższy czas nadzwyczaj skuteczną metodą było wydawanie z siebie przeciągłego, głośnego dźwięku o bliżej nieokreślonej artykulacji przez okres równy oddechowi. Działanie powtórzone kilkakrotnie dawało znakomite efekty. Istniała, co prawda, spora niedogodność w konieczności znalezienia stosownie ustronnego miejsca (wyjątkowo trudne do zrobienia w trzydziesto piętrowym biurowcu i środkach transportu miejskiego). Przez lata jednak działa o. Inną metodą jest szybka artykulacja listy odpowiednio zróżnicowanych dynamizatorów w niespotykanej powszechnie konfiguracji (niestety działanie często spotyka się z odzewem ze strony przeciwnej) jednakże pomimo wyjątkowo silnego nasycenia sformułowaniami obscenicznymi spotyka się z brakiem reperkusji ze strony słuchaczy postronnych. Z upływem lat coraz mniejsze zastosowanie ze względu na samokrytykę. Obecnie używane jedynie w zaciszu auta, zwłaszcza w godzinach porannych (biada pasażerom, którzy czasami zajmują miejsca w samochodzie). Skuteczne, choć mało komfortowe ze względów wizualnych, jest skraplanie złości i opróżnianie zbiorników retencyjnych w okolicach kącików oczu.
A od dziś do listy mogę dopisać jazdę samochodem (powolną!), przy dźwiękach Luisa Armstronga przeplatanych rozmową. Niesamowite – zadziałało. To lepsze niż kozetka psychoanalityka!

Brak komentarzy: