26 marca 2006

FETYSZufka the day after

Tak, tak już po imprezie – niestety. Inicjator i główna lokomotywa przedsięwzięcia – Płaszczowy – wziął się i rozchorował. Złośliwi dworowali, że nie wytrzymał napięcia związanego z przygotowaniami, ale niestety nic bardziej prozaicznego niż angina nie zatrzymało go w łóżku. Jego nieobecność brzemienna w skutkach była – wielu gości na wieść o jego nieobecności porzucało to miejsce rozpusty i trzaskając drzwiami odchodziło z kwitkiem żeby łączyć się chorym w bólu. I to właśnie jeden z powodów był, dla których było nas tak niewiele, jakieś czterdzieści parę sztuk. Tak więc na dwadzieścia cztery godziny przed godziną zero stanęłyśmy oko w oko z problemem pod tytułem: GOSPODYNIE imprezy. Żeby podnieść poziom trudności należy nadmienić, że Płaszczowy uzgadniał imprezę z właścicielem klubu, który w piątkowy wieczór – nie mógł się zjawić. Tak więc kiedy przyszło co do czego to w klubie zjawiła A i rozpoczęła rozmowy z… siostrą właściciela. Zatem zmiana warty została wykonana po obu stronach. Nie mniej jednak A. należą się słowa uznania za to, że podjęła się zastępstwa i jak na mój gust poradziła sobie nieźle.

Dwa słowa o klubie. Nieduży i przytulny, z miękkimi kanapami (jak to obiecywał Płaszczowy). Ale było też kilka mankamentów niestety. Po pierwsze zdecydowanie za jasno, po drugie zimny wychów (miejscami nie do zniesienia) czyli nadzwyczaj sprawnie działająca klima. Co do ochrony to bez zarzutu, przestrzegali ustaleń a w razie wątpliwości wzywali A., która podejmowała decyzję ostateczną o możliwości wejścia dekliwentów. Barmani początkowo dość oschle i z dystansem odnosili się do uczestników, ale cóż na pierwszy rzut oka całe to towarzystwo wygląda przecież niezwyczajnie. Co do następnej imprezy to koniecznie musi to być sobota a nie piątek.
A teraz do rzeczy czyli to co najciekawsze. Przede wszystkim nie zawiedli stali bywalcy i ci miejscowi, i ci z dalekich rubieży (a reprezentowane było całe południe i zachód, i środek, i wschód). Było parę nowych twarzy i było całkiem sporo tych, którzy robili duuuże oczęta (i vice versa zresztą). No ale to nieuniknione biorąc pod uwagę całkiem pokaźny udział TV wśród uczestników. O pełnej integracji nie można mówić, ale była ona dużo większa niż w październiku. Po części zapewne dlatego, że większa była liczba osób, które już się znały, po drugie dlatego, że pojawiły się ‘zajęcia w podgrupach tematycznych”. No i przede wszystkim tym razem sporo ludzi zdecydowało się zabrać (i pokazać!) swoje zabawki. Tak więc można było potrzymać w dłoni różne ciekawe noże (nie powiem niektóre powodowały szybszy oddech) a i parę urządzeń spankingowatych przemknęło przez ręce i tyłki. Nie zabrakło lin dla tych, którzy mają ‘talent tkacki’ w rękach. A i parafina popularnie woskiem zwana zmieniła się w apetyczny pancerzyk na plecach, piersiach i tyłku. Siłą rzeczy konieczne było oczyszczenie oczywiście przy użyciu… palcata.

Jedną z atrakcji wieczoru był występ Drag Queen. W całkiem normalnych okolicznościach mało kto wybiera się, żeby zobaczyć taki występ na żywo. Choć z drugiej strony jeśli oglądało się Klatkę dla ptaków to czasami przychodzi ochota, żeby zobaczyć taki występ na własne oczęta. Jedno jest pewne pozazdrościć im można swobody poruszania się (i to nie wyłącznie po płaskiej i równej podłodze) w tych niebotycznych szpilkach. No bo jak inaczej ocenić piruety, wymachy, wchodzenia na krzesła czy stoły bez jednego zachwiania równowagi? A jeżeli dodać do tego dynamiczną choreografię i wokal to już duża sztuka. W jakiś sposób byliśmy obcy w przestrzeni klubu, co dawało się zaobserwować zwłaszcza podczas jednego ze spontanicznych występów wokalno-tanecznych kiedy to zarzucenie uda na heretyckie męskie ramię wzbudzało sprzeciw (właściciela ramienia rzecz jasna). Ale, że w przyrodzie każda akcja wywołuje reakcję to była i nieoczekiwana zmiana miejsc. Kiedy w ferworze występu Drag Queen wskoczyła na barana jednemu z gości, odsłoniła nieopacznie tę część ciała, która do sparkingu najbardziej się nadaje. Wówczas to właściciel heretyckiego ramienia wziął odwet serwując pośladkom parę solidnych razów tawsem lub packą (dokładnie nie wiem, bo wszystko działo się szybko). Tak więc można zaskoczyć także zaskakującą innych Drag Queen. To taki mały przykład integracji środowisk różnych, zakończony oczywiście brawami i śmiechem. Jak widać odmieniec z odmieńcem zawsze znajda wspólny język eeee… tyłek… czy co tam.

Impreza spełniła oczekiwania jednego z nowo przybyłych – fana trampingu bo poza oficjalnym pokazowym deptaniem w wykonaniu A. znalazło się kilka chętnych tramplinek. Zwłaszcza jedna wykazywała niezwykły zapał w spacerowaniu po żywym dywaniku. Jedna z Drag Queen także wybrała się na spacerek. Nie sposób pominąć faktu, że małego stępa zdecydowała się ponygirl, jej podkute kopytka stukały wdzięcznie po podłodze kiedy podchodziła do podestu. Później zaś były już cichutkie kiedy „steplowały” ciało. Tak, tak to kolejny przykład na to, że w specyficznych okolicznościach i towarzystwie można się odważyć na coś, co na co dzień wydaje się niemożliwe, albo po prostu nie mamy pojęcia, że coś takiego istnieje

Oczywiście był i lateks i to całkiem dużo, w różnych kolorach i formach. Była Biała Dama i Srebrny Szerszeń, była Kobieta w Długiej Sukni i Człowiek z Lampasami, zaszczycił nas obecnością nawet Diabeł z Piekła Rodem (albo z Krakowa jeśli ktoś woli). Aż mi się ciepło robi na samo wspomnienie – nic nie jest w stanie dorównać gładkości lateksu z odrobiną olejku silikonowego. Z każdym pociągnięciem dłoni budzi się w człowieku jakieś pazerne na głaskanie stworzenie. Ale wracając do kreacji to nie sposób pominąć faktu, że był na Sali Ten-Który-Z-Lateksu-Zrobi-Prawie-Wszystko czyli wykonawca wszystkich tych gumo-cacek.

Tak sobie piszę i prawie bym zapomniała o grupie facetów (całkiem zresztą licznie reprezentowanych). Odkąd pamiętam to takie sceny wydawały mi się możliwe jedynie w amerykańskich filmach, a tu się okazuje, że po pierwsze nie tylko w filmach ale i w realu, a po drugie nie tylko w Ameryce ale także w Kaczogrodzie. Tak, tak mam na myśli facetów ubranych w skóry w wersji, która optycznie chyba najbardziej kojarzy się z gejami (w każdym razie nam laikom). Czyli kurtki, spodnie z gatunku bryczesów albo czapsy odsłaniające gołe pośladki (doceniam bo mnie nie starczyło charaktery żeby się tak pokazać), czapki z daszkiem i temu podobne (w tym jeden całkiem kompletny mundur wyglądający na mundur amerykańskiego policjanta). Super. Serio, jestem p

wrażeniem, w końcu to była koedukacyjna (i płciowo i ‘wyznaniowo’) impreza więc duże brawa za zaprezentowanie się w takiej formie. Poza tym aż miło było popatrzeć na relacje między nimi, dużo ciepła i czułości w najlepszym wydaniu. Była też słynna kurteczka o policyjno-motocyklowym fasonie wykonana z lateksu (właściciel pomimo maski został zidentyfikowany czyli – po kurtce go poznacie). Z męskiego ale heretyckiego towarzystwa nie sposób pominąć Człowieka-W-Wermachtowych-Spodniach, który na dodatek uroczo (głośno przełykam ślinę na samo wspomnienie) włada nożem…

Przedstawiciele wyznania „goth-fetish-cyber… itp.” decydowanie najbardziej alienowali się choć niektórzy pod koniec pozowali nawet do wspólnych fotek. A właśnie skoro już przy zdjęciach jestem to niestety wraz z chorobą Płaszczowego pozbawieni zostaliśmy Nadwornego Fotografa imprezy, stąd dokumentacja fotograficzna wykonana została jedynie dla i przez Gumisiów oraz tych, którzy mieli ochotę się z nimi pobawić przed obiektywem.

Reasumując można to lubić, można nie lubić, może się podobać albo nie, ale wartości poznawczej takiej imprezy nie sposób przecenić, zwłaszcza w dobie kaczyzmu i moheryzacji społeczeństwa. I chociaż Płaszczowy stwierdził, że następna to będzie raczej prywatka niż impreza klubowa to mam nadzieję, że uda się go odwieść od tego pomysłu (może za duuużą porcję głaskania?). W każdym razie pomysł na konwencję następnej jest już wstępnie omówiony :)

Brak komentarzy: