19 kwietnia 2006

Niech mnie ktoś uszczypnie!

Niech mnie ktoś uszczypnie! Zmartwychwstanie - tylko to słowo pasuje do tego, co się wydarzyło. Bo przecież… no właśnie. Umysł zwolniony w końcu z liczenia i analizowania momentalnie wyszperał zamknięte w szafie fragmenty życia, które dawały wytchnienia, szukając w nich ukojenia. A później była już tylko narastająca chęć powrotu w tamten czas i tamte emocje. Przyczajona tuż pod skórą, tętniąca gorącą krwią na skroniach. I nagle ten cały świat strącony został jednym ruchem dłoni, kilkoma palcami wystukującymi wyrok na klawiszach. Sapkowski napisał – coś się kończy, coś się zaczyna. Ale tu nie było nadziei na nowe życie. I tylko łez było tak dużo. I Pan, który pozwolił mi na to, pozwolił na łzy, bez słowa, bez pytania. Potem czas kiedy rozmawialiśmy, kiedy wskazywał na fakty niedostrzegane przeze mnie. Kiedy trzeba było stanąć twarzą w twarz z rzeczywistością i pogodzić się z losem.

I nagle stało się coś, co całkowicie postawiło na głowie moje myśli, coś co uwięzło w gardle paraliżując palce. Było późne, poświąteczne, wtorkowe popołudnie. Kiedy wróciłam z kolejnego służbowego bicia piany na monitorze mrugała mała, żółta koperta. Najechanie myszą na pulsującą żółć wytrąciło mnie z równowagi, kiedy ukazała się wizytówka rozmówcy. Z jednej strony ciekawość jakie to słowa kryje koperta, z drugiej strach, że nie będzie to nic, co chciałabym zobaczyć. Wewnętrzna walka – i chciałabym, i boję się. I chociaż sama sobie tłumaczyłam, że strach jest irracjonalny (bo przecież gorzej już być nie może) to jednak nie potrafiłam zmusić palców do kliknięcia. Zajęłam się pracą starając się zignorować żółte miganie, a później zamknęłam system i zaczęłam wracać do domu. Pod czaszką kłębiły się myśli najdziwniejsze, szacunki, prawdopodobieństwa. A wszystko wobec słów, których nawet nie widziałam.

Dopiero późną nocą, przy wpół przymkniętych powiekach i wstrzymując oddech otwieram przesyłkę. I miękko robi mi się, i zapominam oddychać bo tam i róża, i tango… Okruchy rozbitego lustra powoli stapiającą się w całość, myśli zaczynają krążyć nad sobie tylko znanymi rozległymi przestrzeniami wywołując drżenie. Zapaść w sen to jedno czego pragnę.

Nazajutrz budzi mnie świadomość wskrzeszenia z martwych nadziei. Jest ona jeszcze maleńka, ale sycąc się moją ekscytacją urośnie już niebawem. Kolejny biurowy dzień, trwa spotkanie, dość nudne ale nie mogę się z niego wywinąć. Nie potrafię już utrzymać palców na wodzy, otwieram bramkę i wystukuję słowa, które technologia dwudziestego pierwszego wieku przeniesie już za moment do rak Pani. Jeden, drugi, trzeci smsy płyną, nie myślę nad słowami, one wypływają gdzieś z trzewi.

Dopadam własnego biurka, w zaciszu pokoju odczytuję słowa w kolejnym żółtym zawiniątku. Słowa, daty, terminy… i na koniec „proś Pana, proś skutecznie”. Podbrzusze przypomina spory kamień lub zaciśniętą pięść. Szybkie pożegnanie i już stoję w korku – azymut dom. Dlaczego korek jest dziś tak długi i powolny. Nie wytrzymuję i jeszcze w samochodzie, przez telefon referuję Panu wydarzenia dnia. Mój szybki oddech i słowa ociekające podnieceniem kontrastują z Jego spokojem i rozwagą. Polecenie jest proste – skup się na prowadzeniu samochodu, o tym porozmawiamy wieczorem. Mam najukochańszego Pana pod słońcem (i pod księżycem też!)

Brak komentarzy: