19 września 2005

Szukając śladów Dioklecjana

Jak w ciągu kilku minut zasłużyć sobie na etykietkę durnego turysty? Nic łatwiejszego. Wystarczy wjechać do Splitu i dziwiąc się niezwykle małemu ruchowi kołowemu zaparkować na pętli autobusowej a następnie stojącego opodal taksówkarza zapytać jak dojechać do pałacu cesarza Dioklecjana. Po tym, jak już uspokoił stan przedzawałowy wywołany śmiechem odpowiada spokojnie. Po pierwsze opuścić strefę ruchu dozwolonego jedynie dla autobusów i taksówek (!). W tym celu zawrócić, skręcić, znaleźć parking itd. Po drugie właśnie tu jest pałac Dioklecjana, właśnie tu. Zostawiam krztuszącego się ze śmiechu taksówkarza i szybciutko wycofuję się ze strefy zero (na szczęście nie spotykam na swojej drodze stróżów prawa). Jak się człowiek wychował na zamkach z gatunku Wawelu, Zamku Królewskiego w Warszawie, przeleciał przez kilka ruin z czasów starożytnej Grecji to ma pojęcie jak wygląda pałac. Ale nie wie nic na temat tego czego spodziewać się szukając pozostałości pałacu z trzeciego, czwartego wieku naszej ery. Otóż szukanie pałacu w mieście było błędem metodycznym, należało bowiem szukać miasta w pałacu. Okazuje się, że tysiąc osiemset letnie ruiny są elementem żywego miasta. Odsłonięte ściany i inne elementy architektoniczne gigantycznego kompleksu (który trudno nazwać pałacem) są ścianami istniejących kamienic. Sklepienia stały się podłogami, dziedzińce ulicami. Do tego co pozostało domurowano następne kawałki. I oto istnieje taka hybryda, która w fasadzie okien o wschodnim kształcie ma wstawione okna o zespolonych szybach. Kamienica z współczesnej cegły ma jedną ścianę z piaskowca i ornamenty rzeźbione w marmurze. Nie wygląda na to, żeby istniała tu instytucja konserwatora zabytków. Inaczej nie byłoby możliwe, żeby koronkowe springi i płócienne pantalony łopotały na sznurach obok pieluch i koszul na tle świadectwa kultury z przed blisko dwóch tysięcy lat. Miasto wchłonęło historię, trochę jak pasożyt, kształtując ją według własnego uznania. Przedziwny konglomerat wielkości dużego kombinatu lub małej dzielnicy. Zobaczyć warto, ale historycy sztuki powinni zażyć parę kropli nerwosolu przed wyruszeniem w miasto (w trosce o swoje zdrowie psychiczne).Może, gdybym była przygotowana teoretycznie to ta cała sytuacja byłaby pozbawiona dramatyzmu, zaskoczenia i robienia z siebie wariata. No, ale cóż, jeśli człowiek wybiera się pod wodę i na plażę a z braku odpowiedniej pogody wyciąga mapę i szuka zabytków z łapanki to tak bywa. Kolejny raz potwierdza się moja teoria, że najlepsze spontany to te dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Przeze mnie.

Brak komentarzy: